ARCHIWALNE WYDANIE

10/1998 (146)

SPIS TREŚCI

od redakcji

Wbrew społecznemu odczuciu. Od lat nic nie budzi tak wielkich namiętności, jak pogarszający się stan bezpieczeństwa publicznego. Czujemy się coraz bardziej zagrożeni; w prasie pojawiają się głosy, że ludzie boją się wychodzić po zmierzchu na ulice. W parze z tym idzie postępująca bezkarność i bezczelność przestępców. Zdarza się, że sądy nie stosują tymczasowego aresztowania nawet wobec zbrodniarzy. Zdarza się też, i to coraz częściej, że można uniknąć więzienia przedstawiając fałszywe świadectwo lekarskie. Jednocześnie prokuratorzy (czyżby mieli za mało pracy?) ścigają tych, którzy potrafili sami obronić się skutecznie przed bandytami, jakby dobro tych ostatnich ważyło w społecznym rachunku więcej, niż poczucie publicznego bezpieczeństwa. To, co tu napisałem, nie jest ani wynikiem panikarstwa, ani - jak często karcą nas zwolennicy łagodnego traktowania przestępców - taniego populizmu. Owo społeczne poczucie coraz większego zagrożenia potwierdzają bowiem liczby, a te są przecież obiektywne. W ciągu ostatnich ośmiu lat liczba rozbojów i wymuszeń rozbójniczych (krótko mówiąc: napadów) wzrosła o ponad sto procent, a liczba zabójstw - o ponad połowę. Niewielka jest przy tym wykrywalność przestępstw - wynosi zaledwie trzydzieści pięć procent i jest prawie o dwadzieścia procent mniejsza niż osiem lat temu. Zgoła zaś humorystycznie wygląda wykrywalność i karalność w przypadku kradzieży samochodów: poniżej dziesięciu procent, co zapewnia nam w tej statystyce "zaszczytne", ostatnie miejsce w Europie. Uprowadzenia pojazdów odbywają się w stolicy już w biały dzień, na najbardziej ruchliwych ulicach, gdyż przestępcy są całkowicie pewni bezkarności. Ale cóż się dziwić. Nie może być inaczej, skoro w Warszawie na tysiąc mieszkańców przypada zaledwie czterech policjantów, podczas gdy w Berlinie, Paryżu czy Brukseli ten wskaźnik wynosi około dwudziestu pięciu.

Adam Borkowski