ARCHIWALNE WYDANIE

12/2004 (220)

SPIS TREŚCI

od redakcji

Pokusa. Jakiś czas temu mój znajomy - nazwijmy go z oczywistych względów umownie Kowalskim - doświadczył niemiłej, aczkolwiek nader pouczającej przygody. Zamieniał mieszkanie na większe i w tym celu sprzedawał stare, by kupić nowe. Stare lokum miało status spółdzielczego własnościowego, ale dopiero od niedawna, bo wykupił je zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Zapłacił wtedy gotówką, jednorazowo, więc otrzymał czterdziestoprocentową bonifikatę. Postawiono mu zarazem warunek, że straci prawo do tej bonifikaty, jeżeli sprzeda mieszkanie przed upływem pięciu lat. Przyjął to do wiadomości - przepis, to przepis i już. Tymczasem Kowalskiego przypiliło, bo powiększyła mu się rodzina, zaś żona zagroziła rozwodem, jeśli każe jej tyle czasu żyć w ciasnocie. Przeliczył fundusze, przymierzył się do niewielkiego kredytu i stwierdził, że od biedy stać go na zamianę. Ale na zwrot bonifikaty już nie. Wiadomo, trzeba coś wykombinować, w myśl zasady, że każde prawo da się ominąć. Wtedy przypomniał sobie, że ma kolegę Nowaka, który jest właścicielem firmy remontowo-budowlanej. Nowak kiedyś był etatowym pracownikiem pionu technicznego ich spółdzielni mieszkaniowej, a w nowych czasach usamodzielnił się, założył własną firmę i "szczęśliwym trafem" wygrywał przetarg za przetargiem na roboty w tejże właśnie spółdzielni. Prosperował wyśmienicie, chwalił się nieograniczonymi układami i nieraz proponował, że "jakby co", to zawsze chętnie pomoże. Teraz miał okazać się istnym wybawicielem. Panowie spotkali się przy suto zakrapianej kolacji, omówili sprawę i ustalili strategię. Nowak oświadczył, że dobrze zna człowieka, który to załatwi, bo to właśnie dzięki niemu "wygrywa" kolejne przetargi. Pójdzie do niego i dowie się, co trzeba zrobić, a właściwie ile trzeba dać, by fatalnej bonifikaty nie zwracać.

Wanda Donat