ARCHIWALNE WYDANIE

7/2002 (191)

SPIS TREŚCI

od redakcji

Jak nas widzą, tak nas piszą... W ostatniej redakcyjnej poczcie znalazł się list od naszej Czytelniczki, która osiem lat temu na stałe osiedliła się w Niemczech i mieszka w niedużym bawarskim miasteczku. Po ostatnim pobycie w Polsce pani Katarzyna B. (nazwisko i adres do wiadomości redakcji) wróciła do domu załamana i rozgoryczona. Oto jej list, który w całości prezentujemy Czytelnikom. Wybraliśmy się do Szczecina, żeby odwiedzić moją mamę. Auta, którym przyjechaliśmy, pilnowaliśmy jak oka w głowie. Wykupiliśmy nawet miejsce na parkingu strzeżonym (15 zł doba!), ale na nic się to nie zdało. Ukradli i już. Zostaliśmy z dwójką małych dzieci, 600 km od domu, bez samochodu, którym mogliśmy wrócić. Taka sytuacja spotkała nas również przed pięcioma laty. Też ukradli. Człowiek jest w takim momencie bezsilny. Ludziom mieszkającym w Polsce wydaje się, że u nas pieniądze leżą na ulicy, wystarczy się schylić, zaś gdy ukradną nam auto, to i tak dostaniemy zwrot ubezpieczenia. To jednak tylko połowa prawdy. Zanim bowiem sprawa zostanie wyjaśniona, mijają zazwyczaj dwa, trzy miesiące. W tym czasie ponosi się dodatkowe i to niemałe koszty - na przykład, jeśli każdego dnia trzeba dojechać do pracy 20 kilometrów. Jednocześnie z ubezpieczenia nigdy nie dostaje się sumy, za którą można by kupić takie auto, jakie zostało skradzione. To jest również strata ok. 20 - 30 proc. wartości auta. Najbardziej zbulwersowała mnie wypowiedź policjanta, przyjmującego zgłoszenie. Zapytał o markę samochodu i na koniec stwierdził, żebym się nie dziwiła, bo "Audi idzie jak świeże bułeczki". Po spisaniu protokołu inny już policjant powiedział, że takich aut oni nawet nie szukają, bo nie ma na to środków, ani pieniędzy, a ja i tak swoje dostanę z ubezpieczenia. Z tymi środkami to ja się nie dziwię. Bandyci są o wiele lepiej wyposażeni, a ponieważ prawa polskiego i wyroków się nie boją, więc pozostają bezkarni.

Ewa Kozierkiewicz-Widermańska