Czy to miłość matki była jak trucizna, która niszczy psychikę dziecka? Czy może śmierć ojca stała się traumą, która miała wpływ na dalsze losy chłopca?
30 kwietnia 2020

Na to pytanie nie przyniósł odpowiedzi proces sądowy, nie zastanawiali się też nad tym biegli. A jednak obydwa te doświadczenia zdominowały młodzieńcze życie Pawła Cichockiego.
Po śmierci męża Marianna wszystkie swoje uczucia przelała na syna. Paweł miał wtedy 11 lat. Bardzo przeżył śmierć ojca i zamknął się w sobie. Wiedział, że dla matki jest całym światem. Nie była w stanie zastąpić ojca, choć bardzo się starała. Im syn był starszy, tym jej miłość coraz bardziej mu ciążyła.
Przygotowania
Był 23 grudnia 1976 roku. Marianna przygotowywała się do świąt Bożego Narodzenia. Od dziesięciu lat spędzali je tylko we dwoje: ona i Paweł, syn jedynak, oczko w głowie.
Lodówka była pełna mięs i wędlin, upiekła ciasta, szczególną wagę przykładając do ulubionego przez syna makowca. Na prezent gwiazdkowy kupiła mu w komisie piękny sweter z cieniutkiej wełny.
Paweł też przygotowywał się do tego dnia. Chciał mieć tę rozmowę z głowy przed świętami. Wiedział, że musi jej powiedzieć, że już nie chodzi do tej nowej szkoły, dwuletniej pomaturalnej, w której zaczął naukę we wrześniu.
To była już jego trzecia szkoła od matury.
Najpierw, za namową matki, zdał na politechnikę w Gdańsku, żeby zostać inżynierem tak jak ojciec. Wytrzymał jeden semestr. Przerwał i po pół roku siedzenia w domu dostał się na politechnikę w Szczecinie. Po pierwszym semestrze zrezygnował. Nie dlatego, że nauka była dla niego za trudna. Był inteligentny, po ojcu miał ścisły umysł i z przyswajaniem wiedzy radził sobie bez problemów, gorzej było z koncentracją. Nie mógł usiedzieć przy książkach zbyt długo, ciągle coś go rozpraszało, ciągle gdzieś go nosiło. Nie był też pewien, jaki kierunek studiów mu odpowiada. Dwa pierwsze wybrał za wskazaniem matki.
Kiedy zaczęły się kłopoty z nauką, powiedział jej:
– To przez ciebie, bo mnie tam pchałaś na siłę!
Marianna znała jednego z wykładowców na uczelni, przyjaźnił się kiedyś z jej mężem. Spotkała się z nim i poprosiła, żeby porozmawiał z kim trzeba i pomógł Pawłowi zaliczyć semestr. Protekcja zadziałała i Paweł zaliczył poprawkę. Ale koledzy skądś się o tym dowiedzieli i naśmiewali się z niego. A on nie mógł darować matce, że tak go ośmieszyła i chodziła interweniować w jego sprawie na uczelnię. Nie był dzieckiem z pierwszej klasy…
Gdy zrezygnował i z tej uczelni, któryś z kolegów z liceum namówił go na dwuletnią szkołę pomaturalną.
Matka nie była zachwycona, uważała to za obniżenie poprzeczki i z trudem się z tym pogodziła. A tu nagle i tę szkołę porzucił. Gdy poprzednie dwa razy informował ją, że przerwał studia, musiał wysłuchać lamentów, narzekania, zawstydzania, wreszcie próśb i gróźb. No a teraz miał jej to powiedzieć po raz trzeci. Denerwował się przed tą rozmową, bo przewidywał, co go czeka. Usiadł przy stole w pokoju i zaczął łupać orzechy.
– Postanowiłem, że nie będę chodził do tej szkoły! To nie dla mnie! – rzucił w jej stronę, kiedy przyszła z kuchni i usiadła na wersalce.
– Znowu przerwałeś naukę! To już kolejny raz… Paweł, co ja mam z tobą zrobić?! Co ja mam z tobą zrobić?! – matka zakryła twarz rękami.
– Dać mi wreszcie święty spokój, to masz zrobić! Jestem dorosły, mam 21 lat, nie potrzebuję ciągłego pouczania. Mam dosyć tej twojej pieprzonej opieki! „Pawełku zjedz”. „Pawełku ubierz się cieplej”. „Pawełku uważaj”. „Pawełku nie oparz się!” – wykrzykiwał ze złością.
Matka zaczęła płakać.
Jej drobnym ciałem wstrząsał szloch. Położyła się na wersalce, odwracając się plecami do siedzącego przy stole syna.
Paweł łupał orzechy z coraz większą zaciętością. Łupiny trzaskały i rozpryskiwały się po pokoju. Metalowy dziadek do orzechów zaciął się na moment i skaleczył go w palec.
– Kur…! – zaklął.
Matka szlochała coraz głośniej. A miały być takie piękne święta…
Klientka w kapeluszu
Pod koniec stycznia 1977 roku Marianna Cichocka jak zawsze zjawiła się na poczcie, aby odebrać rentę po mężu. Umalowana, elegancka, w kapeluszu na głowie. Bez słowa podała urzędniczce swój dowód osobisty, przeliczyła podaną sumę banknotów i kiwnęła głową w podziękowaniu. Urzędniczka próbowała coś do niej powiedzieć, ale kobieta wymownie pokazała na gardło, dając do zrozumienia, że dolegliwość nie pozwala jej wydobyć głosu.
Odbierała rentę co miesiąc, jako jedna z dziesiątek klientek poczty. Urzędniczki po drugiej stronie okienka ani z nią nie rozmawiały, ani się jej nie przyglądały. Aż do maja 1977 roku, kiedy to urzędniczka wypłacając jej rentę, nie miała w kasie drobnych potrzebnych do końcówki – 276 zł.
– Czy wyda mi pani resztę? Mam same banknoty 500-i 1000-złotowe – pokazała pieniądze.
Klientka w odpowiedzi pokręciła przecząco głową.
– Może chociaż 76 złotych, to resztę będziemy jakoś kombinować – próbowała kasjerka, ale klientka znowu w milczeniu pokręciła głową wyraźnie zdenerwowana.
– To musi pani zaczekać – powiedziała kasjerka.
– Nie mam czasu – powiedziała klientka, a jej głos wydał się urzędniczce jakiś dziwny.
Poszła na zaplecze i swoimi wątpliwościami podzieliła się z kierowniczką.
Tamta wyszła na salę interesantów i dyskretnie przyjrzała się klientce. Przykrótka spódnica i sportowe, raczej męskie buty na płaskim obcasie dziwnie nie pasowały do kapelusika i mocnego makijażu.
– Coś tu nie gra – stwierdziła i zadzwoniła na komendę.
Jak zakończyła się ta historia czytaj w najnowszym „Detektywie Extra” 2/2020.
Wiele ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz w najnowszym kwartalniku „Detektyw Extra” nr 2/2020 w sprzedaży od 21 kwietnia 2019 roku, a także w wersji elektronicznej do kupienia TUTAJ oraz w wersji do słuchania dostępnej TUTAJ.