Bieda od zawsze była czynnikiem skłaniającym kobiety do uprawiania nierządu. Czy wiesz jak wyglądała sfera płatnej miłości w XVIII-wiecznej Polsce?
17 października 2018

Dopiero pod koniec XVIII wieku w Polsce zaczęły się pojawiać domy publiczne dla miernej raczej klienteli. Przedtem działały „indywidualistki”, a jeśli grupowały się po kilka – daleko im było do seksualnych salonów Paryża czy Londynu. Dorównywać im zaczęły w naszej stolicy dopiero przybytki zakładane pod koniec XIX wieku.
W czasach staropolskich, jak wskazują badacze obyczajów, bieda zaczęła stawać się czynnikiem skłaniającym kobiety do płatnego nierządu. Nie jest to żadne odkrycie, bo zawsze tak było, ale widać to jeszcze wyraźniej w początkach XVII wieku, gdy głęboki kryzys ekonomiczny dotknął kwitnącą dotąd Rzeczpospolitą i postawił w niezwykle trudnej sytuacji ludzi żyjących z pracy najemnej. Te kobiety, które przedtem łatwo znajdowały sobie zatrudnienie, teraz zaczęły wpadać w ręce „zwodnic”, jak określano stręczycielki.
Z przeprowadzonych przez badaczy analiz akt sądowych wynika, że w XVI i XVII wieku tylko co piąta prostytutka pochodziła ze wsi.
Reszta wywodziła się z rodzin rzemieślniczych; nierząd uprawiały córki i żony piekarzy, cieśli, krawców, a nawet zamożnych kuśnierzy. Zdarzało się, że córami Koryntu zostawały i niewiasty z uprzywilejowanych stanów. Najczęściej jednak „na boku” dorabiały sobie służące i wyrobnice, mamki, kucharki, a tradycyjnie – posługaczki w szynkach; nie stroniły od dodatkowych dochodów także szwaczki, prządki, pracownice browarów i niewiasty trudniące się drobnym handlem. Uderzała bardzo duża rozpiętość opłat: od paru groszy, do kilku lub kilkunastu czerwonych złotych; czasem jednorazowy dochód wynosił tyle, ile służąca otrzymywała za kwartał lub pół roku ciężkiej pracy; pokusa była więc duża.
Węgier podróżujący po Polsce na początku XVII wieku, M. Csombor, liczbę „gamratek” rzucających się wszędzie w oczy, określał jako „nieprzeliczone mnóstwo”. – Nie sądzę – wspominał – żeby w Sodomie i Gomorze większa była swoboda niż w Krakowie. Gdzie nie spojrzysz, ujrzysz bez liku wszeteczności, gdzie skierujesz kroki, w ślad za tobą sunie cały poczet rozpustnic.
Nie lepiej według niego było w Warszawie. – Kiedyśmy wieczorem wyszli przed budynek – pisał o scenie, jaka rozegrała się przed gmachem staromiejskiego ratusza – dziwowaliśmy się, jak polscy rycerze nawoływali rozpustnice i jak się o nie bili. Panowie szlachta ściągali bowiem do stolicy tłumnie w czasie sejmów oraz elekcji i przodowali wtedy w różnych zamieszkach rozgrywających się na ogół po szynkach i burdelach; rozpusta stanowiła tam ledwie tło, jeden z elementów. Ważniejszymi, jak się wydaje, były pijaństwo i awantury, chociaż za samo wydobycie broni groziły srogie kary od jurysdykcji wielkiego marszałka koronnego. Jedna z takich awantur w domu publicznym na Nowym Mieście skończyła się dla wojewodzica mazowieckiego, Jana Kossobudzkiego, katowskim mieczem: zarąbał bowiem wojewodzica nowogródzkiego Sapiehę.
Nie tylko na sejmy ściągały prostytutki; przyciągały je też inne zjazdy szlachty. Gdy do Radomia tradycyjnie zjeżdżali się wojskowi: „Wenus, jako faworytka Marsa nie zaniedbała do Radomia przysyłać swego fraucymeru z Warszawy i Lublina dla zabawy ognistych rycerzów, obdarzających ich galanteriami francuskimi” – drwił sobie jeden z kronikarzy epoki.
Stanisław Milewski