Daulton Lee był chłopakiem ze Wzgórza, przybranym dzieckiem doktora Bradleya Lee, bohaterskiego pilota bombowców w drugiej wojnie światowej cz. 2/6
20 czerwca 2019

Jego matką była Anne, podobnie jak mąż wywodząca się z lekarskiej rodziny. Na drodze do ich małżeńskiego szczęścia stanął tylko brak własnych dzieci, toteż w odstępie sześciu lat adoptowali troje zdrowych niemowląt.
Pierwszym z nich był chłopiec z polsko-litewskiego małżeństwa. Wiadomo tylko, że oboje rodzice byli robotnikami fabrycznymi, żyli niezgodnie i oddali chłopca tuż przed rozwodem.
Daulton od małego opływał we wszystkie dostatki należne dzieciom z jego sąsiedztwa. Gdy miał 11 lat, rodzice wysłali go na obóz, gdzie znalazł się wśród rówieśników z najbogatszych rodzin kalifornijskich. W towarzystwie synów ludzi filmu, radia oraz wielkiego biznesu wyróżniał się uporem i zawziętością, czym próbował nadrobić braki w urodzie. Był niewielkiego wzrostu, miał odstające uszy, stały trądzik na twarzy i szybki niezgrabny chód, co razem wzięte było źródłem ciągłej udręki, wywierającej ogromny wpływ na jego postawę wobec życia.
Najwięcej dobrego da się powiedzieć o Daultonie jako nastolatku. Później były już same nieszczęścia, następujące jedno po drugim. Chętnie chodził z rodzicami do kościoła. Został ministrantem i przez kilka lat służył do mszy: młodszy o rok Chris Boyce z jednej, Daulton z drugiej strony ołtarza. Wykazywał się również ogromnymi ambicjami w sporcie. Chciał imponować swemu wspaniałemu ojcu, toteż po każdej udanej akcji na boisku w jego wykonaniu, spoglądał znacząco na ławkę, czy widzi to doktor Lee.
Kłopoty zaczęły się w szkole średniej. Podobnie jak w przypadku Chrisa, droga Daultona wiodła do tej samej Palos Verdes High School, do której uczniowie podjeżdżali własnymi Cadillacami, Corvettami, Porsche i Mercedesami, a w najgorszym przypadku limuzynami z szoferem. Daulton nie znalazł tu żadnego pola do popisu, bo na tle rówieśników, świetnie przygotowanych do walki o pierwszeństwo w sporcie i w nauce, wyróżniać mógł się tylko życiowym sprytem, płataniem niemądrych dowcipów i talentem do unikania odpowiedzialności. Zupełnie nie miał głowy ani chęci do nauki, dał się natomiast poznać jako główny filar szkoły w uprawianiu narkotykowej kultury.
W roli Bałwana
W czasach powszechności marihuany Daulton Lee wyróżniał się aż taką jej konsumpcją, że cuchnął zielskiem na odległość, zasypiał do szkoły i opuszczał całe dnie, lub stawiał się w klasie dopiero przed południem. Jako jeden z pierwszych w Palos Verdes przerzucił się na kokainę, od której szybko uzależnił swój organizm. Był to wreszcie lek na jego kompleks niższości, dający mu ułudę siły, wielkich możliwości i perspektyw na przyszłość.
Skutek był taki, że przepchnięty dzięki uporczywości rodziców ze szkoły średniej na pierwszy rok studiów w Allan Hancock Junior College w Santa Maria, Daulton był już nałogowym narkomanem, wyzutym z jakichkolwiek zasad. Z łatwością posiadł sztukę fałszowania okresowych kart z wynikami: wymazywał złe oceny, wpisywał w ich miejsce „A” i „B”, po czym na kserokopiarce sporządzał kartę jak nową.
Nauka była dla niego tylko przykrywką dla prawdziwie sensownego zajęcia, gdyż jeszcze w szkole średniej postanowił zostać handlarzem narkotyków na pełnym etacie.
Daulton starannie rozpracował środowisko starszych kolegów w narkotykowym biznesie i pozostawał pod wielkim wrażeniem ich atrakcyjnego stylu życia. Posiadali zwoje studolarówek, nowiutkie samochody; kręciły się wokół nich tłumy najpiękniejszych kalifornijskich blondynek. Ich dochodowe zajęcie nie wyglądało nawet jak praca – po prostu ludzie w potrzebie sami szukali z nimi kontaktu. Gdy wreszcie zadebiutował na dobre w tym zajęciu, od razu doświadczył wszystkich przywilejów. Natychmiast urósł we własnych oczach; w lustrze nie dostrzegał już małego człowieczka z odstającymi uszami, o nieświeżej cerze. Przy jego stole w stołówce zaczęły się kręcić te piękne studentki oraz niebieskoocy surfiści, chętni do wysłuchiwania jego bezsensownych dowcipów i przechwałek. Uwielbiali go, bo zawsze miał w kieszeni towar; płacili mu i prosili o więcej. Szybko uwierzył w swoją wspaniałą przyszłość w otoczeniu najbardziej atrakcyjnych dziewczyn, tych wszystkich dotychczas niedostępnych i wyniosłych córek lekarzy, inżynierów przemysłu lotów kosmicznych oraz ludzi filmu i rozrywki.
Szybko również opracował prosty system wykorzystywania tych dziewczyn do nadrobienia znacznych zaległości w seksie. Typował najciekawszą z nich, upewniał się, czy ma ona pociąg do kokainy, a następnie karmił ją proszkiem za darmo. Gdy już była odpowiednio uzależniona, przestawał dawać za darmo i tylko czekał, aż przyjdzie do niego sama i zacznie prosić. Wtedy stawiał sprawę jasno: kokaina tak, ale w zamian za fachową usługę seksualną. Niemal nigdy się nie zawiódł. System pracował bez zarzutu. Daulton wmówił w siebie, że jest to dowód na jego talent człowieka interesu. Funkcjonuje w tym systemie jak typowy kapitalista: dostarcza na rynek pożądany produkt i otrzymuje w zamian oczekiwaną zapłatę w postaci najpiękniejszych ciał w okolicy.