Słyszał głosy, które kazały mu zabijać. Nie wdawał się w sentymentalne szczegóły. Sam, jego władca, żądał wyłącznie krwi młodych kobiet – cz. 2/6
29 marca 2018

Przemijający czas pomógł matce Dawida zapomnieć o stracie. Gdy znów stanęła na nogi, natychmiast pojawił się zawsze jej wierny Joseph Kleinman. Poświęcał jej powszednie dni tygodnia, natomiast sobotę i niedzielę oraz święta rezerwował dla prawowitej żony i dzieci. W takim stanie uczuć, nie bez grzechu lecz chyba szczęśliwi, przetrwali do 1965 roku, gdy Joseph zmarł na raka.
Dawid długo nie znał swej prawdziwej historii. Jego matką była zawsze Pearl, a ojcem Nathan Berkowitz, właściciele sklepu z żelastwem i narzędziami do remontów w Bronxie. Dawid był ich jedynym ukochanym synem. Długo nie zdradzali tajemnicy jego urodzenia. Zmienili kolejność jego imion i dali mu swoje nazwisko. Chłopiec zawsze miał jakieś problemy, był nerwowy, lubił samotność. Po sąsiedzku mieszkały wielodzietne rodziny żydowskie oraz włoskie, kipiało życie, wybuchały bijatyki, trwały przyjaźnie.
Dawid nie potrafił znaleźć prawdziwych kolegów. Gdy bawili się w wojnę, był zawsze żołnierzem niemieckim. Przyjmował tę rolę z wyboru.
Potem mówił psychiatrom, że sam zgłaszał się „na Niemca”, bo wybierając rolę wroga dążył do samoukarania, do pogrążenia się w oczach rówieśników. – W tych grach zawsze chciałem być facetem unicestwionym, zastrzelonym – tłumaczył dorosły Dawid Berkowitz.
Na tamtym etapie, w jego masochistyczną wyobraźnię wkradały się pierwsze bestie. Były to Dracula i Godzilla, klasyczne produkty telewizyjnych horrorów. Wszystkie dzieci tylko przez chwilę dostawały gęsiej skórki, gdy te potwory przystępowały do akcji, tylko jeden Dawid wprowadził je na stałe w swoje życie. Miałem już jedenaście-dwanaście lat, lecz nie potrafiłem strząsnąć z siebie tych potworów. Szły ze mną spać i odwiedzały mnie w nocy. Miałem kłopoty z zasypianiem, budziłem się z krzykiem. Rodzice zostawiali zapalone lampy, lecz i tak uciekałem do ich łóżka, wywołując ich zniecierpliwienie, a potem nieskrywany gniew. Ich reakcja nakładała się na mój strach, więc noce biegły jak jedna wielka ścieżka spotęgowanego horroru. W rezultacie pomieszania jawy i snu czułem się tak, jakby groziły mi nie tylko wyimaginowane bestie, lecz także moi prawdziwi i kochani najbliżsi – opowiadał po latach Dawid Berkowitz.
Czy był to powód, by w kilkanaście lat później strzelać do dwóch dziewczyn, późnym wieczorem wracających z kina?
W poszukiwaniu uczucia
Dawid Berkowitz miał już 23 lata, gdy w ostatnim tygodniu listopada 1976 roku wyruszył na ulice z rewolwerem kaliber 44, ulokowanym w papierowej torebce na fotelu dla pasażera. Jak prezent dla kogoś. Był 26 listopada, ogromne miasto szykowało się do snu nazajutrz po Thanksgiving Day (Dniu Dziękczynienia). Trwało największe czterodniowe święto w amerykańskim kalendarzu, upływające pod znakiem podziękowania za Boże dary, za rodzinne szczęście i miłość. Wyglądało na to, że tylko Dawid był sam; nikt go nie kochał i on nikogo nie kochał. Nie licząc tego twardego, metalowego przedmiotu, z wielką lufą i magazynkiem na pięć nabojów, który leżał na sąsiednim fotelu, i który zawsze można było zbliżyć z nieznajomymi kobietami w sposób aż tak szczególny. W sposób, którego nie doświadczał żaden z normalnych, przeciętnych ludzi.
W noc ciemną, zimną i wietrzną, typową nowojorską listopadową noc, Dawid krążył swym Fordem w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontaktu z człowiekiem. W poszukiwaniu jakiegokolwiek uczucia. Po opustoszałych nowojorskich ulicach przemykały pojedyncze samochody i oddalały się od niego z prędkością statków kosmicznych, jakby celowo nie chcąc mieć z nim nic do czynienia. Dawid jednak wiedział, że w dwunastomilionowej aglomeracji miejskiej, gdzie ludzkie drogi przecinają się jak nitki gigantycznej sieci, w końcu musi natrafić na cel, osiągalny o każdej porze dnia i nocy.
Tym razem miały to być dwie kilkunastoletnie dziewczyny, licealistki z Bronxu. Donna DeMasi, lat szesnaście, spędziła wieczór ze starszą o dwa lata Joanne Lomino. W wieczór po Thanksgiving Day planowały uczyć się do testów, lecz rozgrzeszyły się szybko i pojechały autobusem na Manhattan, gdzie obejrzały jakiś film i zjadły po hamburgerze. Kwadrans przed północą powrotny autobus zostawił je na rogu Hillside Avenue i 262. ulicy, zaledwie kilkadziesiąt kroków od domu Joanne. Na przystanku spotkały grupkę koleżanek, które wróciły z jakiejś świątecznej imprezy. Trochę porozmawiały, lecz zbliżała się północ, a więc „godzina policyjna” wyznaczona przez rodziców. Dziewczyny rozpierzchły się więc, biegnąc w pośpiechu do swoich domów.
Donna szła z Joanne, gdy ujrzała ciemną postać mężczyzny ukrywającego się za latarnią. – Joanne, śledzi nas jakiś facet! Wygląda jak wampir. Uciekajmy stąd, szybko! – wyszeptała Donna w strachu, że ten człowiek nie tylko widzi, lecz także wszystko słyszy.
Pobiegły w stronę schodków, wiodących do frontowych drzwi domu Donny. Cień mężczyzny skradał się tuż za nimi. Teraz liczyły się już tylko sekundy. Dobiegły wreszcie do drzwi; Donna w panicznym pośpiechu wyciągała z kieszeni klucze. – Boże, jakie to szczęście! Już go nie ma! Już sobie poszedł… – powiedziała, spoglądając na opustoszałą ulicę, w kierunku skąd przypuszczalnie mógł nadejść tajemniczy prześladowca.
* * *
Dziewczyna nie przewidziała, że napastnik zna zasady strategii i bezbłędnie planuje atak. Gdy dziewczyny zaczęły uciekać, bez trudu zdołał uzyskać nad nimi przewagę. Biegł po drugiej stronie ulicy znacznie szybciej niż one, po czym wyprzedził je, ukrył się za drzewem i wyczekiwał, aż ruchomy cel zatrzyma się w biegu. Właśnie nadszedł ten moment: Donna i Joanna stanęły w bezpiecznym miejscu – pod drzwiami domu, za którymi miał zakończyć się horror. Wtedy on wyłonił się zza drzewa; stał w linii prostej niemal za ich plecami. Bez zbędnego pośpiechu przekroczył ulicę i zbliżając się do skulonych ze strachu sylwetek powoli wyciągał spod kurtki narzędzie zbrodni.
Wtedy dziewczyny zobaczyły go, lecz było już za późno. Widziałam, jak idzie wprost na nas – zeznawała później Donna.
Pojawił się z zupełnie innej strony. Zbliżał się do nas wolnym krokiem z prawej, gdzie właściwie nie powinno go być – mówiła Joanne.