Pod jego czaszką ujadały demony. Twierdził, że gdyby nie zaspokoił ich żądań świeżej krwi, jego ojciec dokonałby prawdziwej rzezi – cz. 4/6
31 marca 2018
John Diel i Christine Freund nie przewidzieli nieszczęścia. Późną nocą z 29 na 30 stycznia pojechali do kina na film „Rocky” z Sylvestrem Stallone w roli niepokonanego boksera, a potem poszli się rozgrzać do winiarni The Wine Gallery. John, lat trzydzieści i młodsza o cztery lata Christine, planowali oficjalne ogłoszenie zaręczyn za dwa tygodnie, dokładnie w dzień św. Walentego.
Znali się od kilku lat. Łączyło ich nawet pochodzenie: Christine urodziła się w Wiedniu, a John miał powiązania rodzinne z Niemcami. John był barmanem w jednym z popularnych lokali w Bronxie. Wystarczało mu to zupełnie, choć Christine traktowała jego zajęcie jako dowód braku większych ambicji życiowych. Ona była sekretarką, wykorzystującą w pracy znajomość języka niemieckiego. Za szczyt swoich osiągnięć uważała niemal roczną pracę w Wiedniu, jako tłumaczka w firmie amerykańsko-austriackiej.
Dziewczyna hodowała w sobie poczucie własnej wyższości, co jednak nie stanowiło przeszkody w snuciu wspólnych planów. John i Christine nie potrafili wyobrazić sobie życia bez siebie. Rozmawiali o tym zawsze, również tej styczniowej nocy, w ostatnich minutach dzielących ich od tragedii. W kielichach pozostało już tylko trochę wina, gdy Christine zatroskała się nad losem swoich rodziców. Starzeją się, zaczynają się pierwsze poważne choroby. Na szczęście zawsze mogą liczyć na jej pomoc.
Zawsze dawali z siebie wszystko, by stworzyć dla dzieci wspaniały, prawdziwy dom. „Taki będzie nasz wspólny dom” – powiedziała Christine, ujmując dłoń swego mężczyzny. – „Nasze dzieci będą szczęśliwe, podobnie jak ja w domu rodziców”.
Tkwili tak po uszy w nastroju romantycznej sielanki, która już wkrótce miała zamienić się w tragedię. Z winiarni wyszli tuż po północy. Mróz im nie przeszkadzał. Szli objęci; obok nich biegły pary śpieszące na stację metra lub kolejki podmiejskiej. Na małym placu Station Plaza czekał na nich wyziębiony Pontiac Firebird. Wsiedli szybko, zatrzasnęli drzwi, John uruchomił silnik i przytulili się do siebie.
Piekło rozpętało się w momencie, gdy John wyprowadzał Pontiaca z szeregu zaparkowanych pojazdów. Szczegóły znane są z późniejszej relacji Johna. Najpierw rozpadła się część przedniej szyby po stronie pasażera. Kawałki szkła poleciały na wszystkie strony. Dopiero potem usłyszał kilka następujących po sobie eksplozji i zrozumiał, że ktoś do nich strzela. Ujrzał Christine osuwającą się na siedzeniu. Otrzymała dwa postrzały: jeden w prawą skroń, drugi w szyję. Na twarz Johna trysnęły fontanny krwi dziewczyny, z którą chciał spędzić całe życie. W ogromnym szoku widział jak krew zalewa jej włosy, twarz, ramiona. W pierwszym odruchu chciał zatamować fontannę krwi. Przytulił jej głowę, próbował dłonią zatkać ranę. Gęsta, lepka maź wylewała się spod palców, lecz nie ustawał w wysiłku zatamowania krwi. Drugą dłonią naciskał na klakson. Łzy płynęły mu z oczu już od momentu, gdy odłamki szkła poraniły mu twarz, ale dopiero teraz zaczął szlochać i wzywać jej imię.
Odpowiedziała cisza. Młode pary dobiegły na czas do peronów kolejki podmiejskiej Long Island Railroad. Pociągi odjechały właśnie wtedy, gdy John Diel łudził się jeszcze, że Christine żyje. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Podobnie jak w dziesiątkach i setkach przypadków nieoczekiwanej śmierci w ulicznej gęstwinie wielkich miast. Ktoś strzela, z ciała ofiary wytryskuje krew, ktoś męczy się w ostatnich konwulsjach, a statystycznie zaledwie jedna trzecia takich tragedii znajduje wyjaśnienie.
Nowojorska znieczulica
Podobnie jak większość ofiar tych statystyk, John był w szoku. Nie widział rewolwerowca. Nie miał też najmniejszego pojęcia, dlaczego ktoś do nich strzelał. Widział bezwładną sylwetkę Christine. W panice wyskoczył z Pontiaca i biegł skrajem szerokiej wielkomiejskiej trasy, próbując zatrzymywać samochody.
Nie zdawał sobie sprawy, że wygląda jak upiór: odłamki szkła wbite we włosy i w kurtkę, krew na rękach i na rękawach. Widział pobladłe ze strachu twarze kierowców. Na jego widok naciskali na gaz. Jeden z samochodów niemal go potrącił.
Wtedy John Diel zrozumiał wreszcie, że walczy o życie swej dziewczyny. Musi ryzykować. Wyskoczył na środek jezdni. W szoku i w desperacji machał rękoma. Omijały go samochody nieczułych lub wystraszonych ludzi. Wreszcie, pod wpływem szoku, niemal wystawił się pod prąd nadciągających pojazdów.
Wcale to nie pomogło. Nowojorczycy w samochodach jadących szeroką trasą Greenway Terrace w Queens zachowywali się jak typowi ludzie w tamtych czasach, czyli jak przeciętni tchórze. Nikt nie chciał być świadkiem przestępstwa, a tym bardziej ryzykować życia, gdy na ulicy pojawiał się biegnący zakrwawiony człowiek. Oto kolejny samochód zwalnia na chwilę, zablokowany zwalistą sylwetką Johna. Męska twarz w uchylonej szybie. „Ludzie, ratunku!!! Moja dziewczyna!!!… Ktoś zastrzelił moją dziewczynę!!!” – krzyczy John do człowieka.