Pod jego czaszką ujadały demony. Twierdził, że gdyby nie zaspokoił ich żądań świeżej krwi, jego ojciec dokonałby prawdziwej rzezi – cz. 4/6
31 marca 2018

Posiłki zjadał na osobności, przy odległym stoliku w kącie stołówki. Odzywał się dopiero wtedy, gdy ktoś go zagadnął i sprowokował do rozmowy. Z ożywieniem i zapałem włączał się do dyskusji tylko przy okazji stołówkowych rozmów o rewolwerowcu znanym z prasy jako „Kaliber 44”. Wtedy wydawał swój zdecydowanie potępiający osąd: „Powinni wreszcie schwytać tego faceta. Wyrządza ludziom tyle zła i krzywd!”
Żył tylko dla siebie. Jego intymny świat był świetnie zorganizowany, szczelny i nieprzenikniony. Jako zdecydowany psychopata, człowiek nieszczęśliwy z powodu swego powikłanego dzieciństwa (narodziny z nieprawego łoża, a następnie adopcja), cierpiał na stałe dolegliwości psychiczne, wyrażające się w halucynacjach i trudnościach w kontrolowaniu swego zachowania. Zaskakiwały go niespodziewane ataki szlochu. Nieudolność lub też całkowita nieumiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi budowała między nim a światem zewnętrznym coraz bardziej szczelną ścianę złości i gniewu. Narastało w nim trudne do zniesienia napięcie. Rozładowywał je skutecznie tylko w jeden sposób: strzelając do szczęśliwych młodych ludzi. Tak bardzo odrzucony i niewiarygodnie nieszczęśliwy, pocieszał się rujnując szczęście innych.
Dlatego wiosna, czas optymizmu, odprężenia po trudach zimy i budowania nowego życia na podstawach porywów serca, dla Dawida była najtrudniejszym okresem. Nie potrafił zrozumieć zakochanych. Nie bardzo wiedział jak to się dzieje, że ktoś bierze kogoś w objęcia, przytula i całuje. Nigdy tego nie doświadczył, a znalezienie partnerki do tak prostych zachowań było dla niego chyba trudniejsze niż wspinaczka zimą na Mount Everest. Dlatego wyruszał w miasto, przyjmując postawę mściciela, człowieka nigdy nie docenionego przez innych, gotowego jednak do poświęceń dla dobra ludzkości. Wrogim celem byli wszyscy zakochani, zamykający się w nieprzyzwoicie ciasnej przestrzeni swoich samochodów, a także piękne dziewczyny, poruszające się po mieście na razie w pojedynkę, a jednak cały czas gotowe na spotkanie z odpowiednim mężczyzną.
Dawid Berkowitz obserwował te trudne do pojęcia zjawiska, poczynając od pierwszych ciepłych dni 1977 roku. I cały pałał chęcią kolejnej zemsty. Wmawiał w siebie, że do wykonania szóstego ataku popychało go wycie demonów, niemal świdrujące mu dziury pod czaszką. We wtorek, 8 marca nie potrafił już zapanować nad tajemnymi siłami wzywającymi go do akcji. Przed zmierzchem wcisnął do kieszeni dżinsów swój ulubiony rewolwer i wyruszył na ulice. Później zwierzał się oficerom śledczym, że czuł się tak, jak chyba czuje się każdy młody człowiek przed wyprawą na dziewczyny. Jechał do Queens, konkretnie w rejon zwany Forest Hills. „Znów wybrałem Queens, bo zawsze pełno tam pięknych młodych kobiet. A najpiękniejsze z nich chodzą po ulicach Forest Hills” – mówił do policyjnego magnetofonu.
Różnica jednak w tym, że Dawid krążył po mieście nie po to, by poderwać najpiękniejszą z tych dziewczyn. Miał całkiem inne zamiary. W kieszeni dżinsów czuł miły i krzepiący ucisk narzędzia zbrodni. Obserwując długą defiladę pięknych młodych kobiet – studentek, sekretarek, recepcjonistek i chyba nawet modelek – wysypujących się z metra około szóstej wieczorem na stacji Queens Boulevard, dostawał prawdziwego oczopląsu. Inny facet na jego miejscu miałby niemały problem: do której podejść, którą zagadnąć? Natomiast Dawid Berkowitz myślał równie intensywnie, zmagając się z trudnym wyborem: którą z nich zabić?
Spod stacji metra uciekał natychmiast potem, gdy te młode, śliczne dziewczyny wpadały w objęcia swoich mężczyzn, wsiadały do taksówek lub swoich samochodów. Raptem robiło się cicho i na krótko bezludnie. Wtedy porzucał myśl, że jego ofiarą będzie piękność spędzająca większość swego życia na Manhattanie. Wyruszał na ulice pobliskiej oazy pięknych domów, licząc na szczęście w zakamarkach wąskich ulic.
Wieczorem 8 marca, na jednej z tych ulic, Dawid ujrzał prawdziwe zjawisko. Była to ofiara jego marzeń. Z naprzeciwka zdecydowanym mocnym krokiem nadchodziła młoda, szczupła czarnowłosa dziewczyna. Wiosenny wiatr rozwiewał jej włosy. Miała na sobie długi płaszcz spadający na długie nogi w wysokich butach. Zdążył jeszcze zauważyć, że dziewczyna trzyma w ręku jakieś książki i notatniki. I wtedy serce podskoczyło mu do gardła ze wzruszenia, na samą myśl, że wreszcie zgładzi prawdziwą studentkę, na dodatek – najpiękniejszą dziewczynę jaka kiedykolwiek przecięła mu drogę.
Całkiem niewidzialny
Wirginia Voskerichian szła Dartmouth Street, pokonując pieszo codzienną trasę z uczelni do domu rodziców. Wirginia miała 19 lat i – jak słusznie domyślał się Dawid – była studentką. W Barnard College studiowała język i literaturę rosyjską. Urodzona w Sofii, stolicy Bułgarii, w rodzinie imigrantów z Armenii, przyjechała do Ameryki z całą rodziną w wieku dziesięciu lat. Szybko nauczyła się języka angielskiego i jeszcze w szkole podstawowej była uczennicą stawianą za wzór amerykańskim rówieśnikom. W college’u wybrała specjalizację rosyjską, bo planowała karierę eksperta do spraw Europy Wschodniej. Marzyła o dobrej pracy, może w Departamencie Stanu lub na placówce zagranicznej, a także o wysokich zarobkach, by odpłacić rodzicom za ich emigrancki trud. Uwielbiana i podziwiana przez dwoje rodzeństwa i licznych przyjaciół, wywierała na jednych i drugich pozytywny wpływ.