Dwaj przyjaciele, byli ministranci i synowie z głęboko patriotycznych, zamożnych kalifornijskich rodzin, próbowali znaleźć sposób na sukces cz. 4/6
22 czerwca 2019
Istnieje przypuszczenie, że gdyby Chris Boyd jako dwudziestolatek ominął niebezpieczną przeszkodę, jaką na jego nieskazitelnej drodze stanowił Daulton Lee, oszust i handlarz narkotyków, żyłby jak przykładny ojciec rodziny i obywatel. Ale to przecież jemu przyszedł do głowy szalony pomysł zdrady własnego kraju.
– Mam dla ciebie robotę – zaproponował wzorowy Chris staczającemu się na dno Daultonowi. – Zostańmy partnerami w biznesie. Ja dostarczę towar. Nie będą to narkotyki. Chodzi o tajne dokumenty. Trzeba tylko znaleźć dojście do ambasady sowieckiej w Mexico City. Rosjanie zapłacą tyle, ile tylko zażądamy!
– Człowieku, ty oszalałeś! – wytrzeźwiał natychmiast Daulton Lee i zgromił przyjaciela wymownym spojrzeniem, zdecydowanie odrzucając zarabianie na szpiegostwie.
Jeszcze raz powtarzam: można na tym zarobić setki tysięcy dolarów… – nie poddawał się Chris.
Jednak było już pewne, że tej styczniowej nocy 1975 roku dwaj przyjaciele nie dobiją biznesu. Daulton był zdecydowanym przeciwnikiem sprzedawania Rosjanom sekretów swego kraju. Chris jednak się nie zniechęcał. Przynęta została zarzucona. Zbyt dobrze znał przyjaciela, by wątpić w jego niegasnące zainteresowanie zagrabianiem jak największej ilości szeleszczących studolarówek.
W „Czarnym Sejfie”
Zimą 1975 roku Chris Boyd osiągnął już wysoki stopień wtajemniczenia w system wywiadu satelitarnego, przy pomocy którego na tym etapie zimnej wojny USA rozpracowywały komunistycznego przeciwnika. Umieszczone na orbitach okołoziemskich satelity szpiegowskie dostarczały wglądu nie tylko w tajemnice militarne ZSRR, Chin, Kuby i pozostałych krajów socjalistycznych (w tym Polski), ale niemal w każdy aspekt ich życia. Satelity wykonywały zdjęcia baz militarnych, poligonów wojskowych, ale również moskiewskiej ulicy i nadbałtyckiej plaży w pełni sezonu letniego. Umieszczone na satelitach anteny zgarniały znad wybranego kraju treść rozmów telefonicznych nie tylko głównodowodzących wojsk, ale również zwykłych obywateli, dzięki czemu amerykański wywiad znał świetnie nastroje społeczne w krajach, gdzie czasem brakowało żywności, a na małego Fiata pracowało się pół życia.
Był to mecz do jednej bramki. W tej dziedzinie Rosjanie pozostawali w tyle za Amerykanami. Gdyby nawet tak nie było, każda informacja o amerykańskim systemie szpiegostwa satelitarnego liczyła się dla nich na wagę złota.
Chris chyba już w czwartym miesiącu pracy w kompanii TRW Systems zdał sobie sprawę, że stopniowo lecz konsekwentnie wchodzi w posiadanie zaklęcia otwierającego przed nim mityczną sezamową grotę. Jego prawdziwym sezamem był Black Vault (Czarny Sejf), w którym pełnił codzienną ośmiogodzinną służbę, najbardziej tajne i najmocniej strzeżone miejsce w kompleksie zabudowań TRW. Chris wszedł w ten system na zasadzie przypadku, jako dobrze ustawiony młody student o nieokreślonych zainteresowaniach. Niespodziewanie dla samego siebie stał się teraz małą, lecz ważną śrubką w maszynerii nadzorowanej bezpośrednio przez Biały Dom, Radę Bezpieczeństwa Narodowego i Centralną Agencję Wywiadowczą. Po wielostopniowym, wnikliwym sprawdzeniu jego wiarygodności został uznany za osobę godną zaufania, w czym pomogła pozycja jego ojca – agenta FBI i funkcjonariusza ochrony w zakładach zbrojeniowych.
Choć było to w gruncie rzeczy zajęcie monotonne i nudne, Chris posiadał talent znakomitego obserwatora, podglądacza i spokojnego, wytrwałego słuchacza historii i anegdot, ożywiających codzienną rutynę. Nie zmarnował więc żadnej okazji, by poznawać szczegóły funkcjonowania systemu szpiegostwa satelitarnego. Czuł się wyróżniony i wtajemniczony, lecz ciągle się uczył i chciał wiedzieć więcej od innych.
Zafascynowany nowo odkrywanym światem „birds” (ptaków), bo tak nazywał satelity, porównywał je do swoich sokołów. Porównanie najzupełniej trafne, bo Chris był do pewnego stopnia panem tych „ptaków”. Satelity szpiegowskie, podobnie jak jego sokoły, przynosiły do bazy zdobycz, w postaci zakodowanych informacji uzyskanych znad szpiegowanych krajów. On nie był w stanie (jako mała śrubka w wielkiej maszynie) odczytać tych informacji. Pełnił rolę niezwykle ważną, choć pośrednią: codziennie, według godzinnego grafiku, wkładał w maszynę do kodowania nową kartę szyfrową, umożliwiającą odczytanie wszystkiego co zebrały „ptaki”.
Dalszy los informacji szpiegowskich osobiście go nie dotyczył. Wiedział jednak, że trafiają one na biurka najważniejszych osób w państwie, z prezydentem włącznie, a na szczeblu lokalnym przechodzą przez ręce oficerów CIA rezydujących w kompanii TRW Systems. Również codziennie zbierał stare karty szyfrowe z poprzedniego dnia i wkładał je do plastikowego worka, gdzie były przechowywane przez kilka tygodni aż do zmielenia na wilgotną pulpę przez elektryczny blender.