Esencja PRL-u, czyli bimber story! Jak się pędziło w mieście, na wsi, w lesie i bloku, czyli „Detektyw” na tropie samogonu, swojaka i zajzajeru!
17 sierpnia 2017

Milicjanci postanowili przeciwdziałać temu zjawisku. Dyskretnie pobrali z cukrowni wykaz rolników kupujących melasę, zwłaszcza tę bogatszą, i — szczególnie w okresie wzmożonej działalności bimbrowników, np. przed świętami — prowadzili na nich regularne naloty. Ich wizyty kończyły się często skonfiskowaniem sprzętu oraz sprawą karną dla pomysłowego rolnika. Przez wiele lat winą za te „naloty za bimbrem” złapani obarczali „życzliwych” sąsiadów, nie zdając sobie sprawy, że przyczyną jest lista z cukrowni, na którą wpisano wszystkich, którzy kupowali melasę jako produkt wykorzystywany w chowie zwierząt. Wielu zapewne nawet o tym nie pomyślało i żywiło głęboką urazę do sąsiadów-donosicieli.
W lesie
Zwłaszcza w okresie letnim, kiedy temperatura otoczenia sprzyja fermentacji, milicjanci starali się wyłapywać bimbrowników działających na terenach leśnych. Taki sposób uzyskiwania „ostatecznego produktu” aktualny jest do dzisiaj na terenach ściany wschodniej, zwłaszcza w mocno zalesionych okolicach województwa podlaskiego. W dużym uproszczeniu polega to na zorganizowaniu bimbrowni w głębokim lesie z dostępem do wody, niezbędnej do chłodzenia destylatora. Gotowy produkt można wówczas z pełnym przekonaniem nazywać krzakówą — od miejsca produkcji w gęstych krzakach — oraz księżycówką, bo produkowano go w nocy przy świetle księżyca.
Kiedy milicjantom udawało się namierzyć takie miejsce, zastawali najczęściej tylko dymiące ognisko i porzucony sprzęt. Bimbrownik, ostrzeżony przez rozstawione czujki, był już daleko, razem z cennym urobkiem. Mundurowi zabierali więc pozostawione wyposażenie, a do sprawozdania trafiał wpis o zlikwidowaniu bimbrowni. Tak dzieje się również obecnie, z tą jedynie różnicą, że dzisiejsze służby śledcze chwalą się sukcesem także w mediach.
W 1982 roku, pomimo trwającego stanu wojennego, bimbrownicy nie tylko nie zaprzestali działalności, ale jeszcze ją nasilili, jako że legalna wódka była trudniej dostępna. Milicjantom z jednego z podlaskich miast udało się w lipcu tegoż roku na tyle szybko dotrzeć do leśnej bimbrowni, że jej właściciel wraz z pomocnikiem zostali zatrzymani zanim zniknęli w zbawczych gęstwinach lasu. Przyczyna nieskutecznej ucieczki była bardzo prozaiczna. Otóż panowie, chyba z braku odpowiednich przyrządów, sami — metodą organoleptyczną — kontrolowali moc wytwarzanego trunku. W konsekwencji doprowadzili się do takiego stanu, że ucieczka nie tylko przez gęsty las, ale nawet po prostej drodze byłaby niewykonalna. Milicjanci z M. mogli sobie pogratulować. Udało im się zlikwidować bimbrownię i zatrzymać sprawców tego przestępczego procederu. Na ich poczucie sukcesu wpływ miała też skala ujawnionej produkcji — podczas gdy gdzie indziej zdarzało się, że znajdowano zacier w ilości 200, a nawet 400 litrów, to w tym przypadku znaleźli dwie stulitrowe beczki gotowego wysokoprocentowego alkoholu. Bimbrownicy zostali przetransportowani do aresztu, aby wytrzeźwieli, a zabezpieczony sprzęt oraz obie beczki zamknięto w jednym z pomieszczeń komendy.
Następnego dnia, po wykonaniu czynności procesowych, mężczyzn zwolniono do domu, gdzie mieli czekać na rozprawę sądową. Natomiast zabezpieczony alkohol i sprzęt pozostawał w owym zaplombowanym pomieszczeniu milicyjnej komendy.
Po dwóch tygodniach milicjant prowadzący tę sprawę wszedł do owego magazynu, aby pobrać próbki. Należało je wysłać do badania przez biegłego, aby procesowo zostało stwierdzone, że zabezpieczoną cieczą rzeczywiście był nielegalnie wyprodukowany alkohol. Jakież było zdziwienie milicjanta kiedy zobaczył, że beczki są prawie puste, zaś samogonu zostało na dnie zaledwie tyle, aby od biedy zebrać ilość niezbędną na dwie próbki. O sytuacji powiadomił szefostwo komendy, zastrzegając, że zastał nienaruszone plomby.
Szybko stwierdzono, w jaki sposób zniknął samogon. Do pomieszczenia z beczkami prowadziły nie tylko te drzwi, które zaplombowano, ale także drugie, na które nie zwrócono uwagi, gdyż były nieużywane od lat i podobno nikt nie miał do nich kluczy. Dodatkowo były zastawione regałem, a więc i niewidoczne. Drzwi te łączyły przechowalnię depozytów z pomieszczeniem na sprzęt do odśnieżania, ogólnie dostępnym i niezamykanym na klucz. Ślady wskazywały na to, że ktoś jednak miał lub dorobił klucz do drzwi magazynu z beczkami i dostał się do środka.
Aby uniknąć skandalu związanego z nieprawidłowym przechowywaniem zabezpieczonych dowodów, nie wszczynano w tej sprawie postępowania, chociaż szefostwo komendy mocno starało się ustalić sprawców zniknięcia samogonu. Nic to jednak nie dało, więc został sporządzony protokół komisyjnego zniszczenia trunku ze względu na sytuację niecierpiącą zwłoki.
Z protokółu wynikało, że nieszczelność beczek powodowała unoszenie się w milicyjnej siedzibie oparów, co utrudniało milicjantom skoncentrowanie się na pracy, a także powodowało uszczypliwe komentarze osób odwiedzających komendę.
Podpisy milicyjnych szefów potwierdzały, że alkohol po pobraniu próbek został w trybie pilnym wylany do kanalizacji.
Dodatkowe drzwi w magazynie na depozyty zostały natychmiast zamurowane, a te właściwe pieczołowicie zabezpieczono kratą. Sprawców zniknięcia bimbru nigdy nie ustalono, ale oczywistym było, że dostęp do tego pomieszczenia we wnętrzu milicyjnej siedziby mieli tylko milicjanci.
W bloku
W czerwcu 1987 roku, milicjanci z S. zostali powiadomieni przez mieszkańców jednego z bloków, że w mieszkaniu zatrzymanego przez nich i aresztowanego znanego włamywacza Jerzego M., doszło do jakiegoś wybuchu. Ponieważ na drzwiach naklejone były milicyjne papierowe plomby, nawet wezwani strażacy nie odważyli się wejść do środka. Zanim milicjanci pobrali z depozytu klucze do mieszkania, zabezpieczone po zatrzymaniu Jerzego M., upłynęły dwie godziny. Przez ten czas lokatorzy bloku zdążyli już odgadnąć przyczynę wybuchu. Nie było to trudne, bo znany powszechnie drożdżowy zapach bimbrowego zacieru czuć było na całej klatce schodowej.