Pozornie byli przykładnym małżeństwem. Dopiero gdy doszło do tragedii, na jaw wyszła prawda o mężu zastrzelonej kobiety. Kto pociągnął za spust?
31 grudnia 2017
Sanitariusze wiedzą wszystko o ludziach podejmujących próby ratowania osoby nieprzytomnej: ślina zalewa miejsce akcji, ratownik nie różni się czasem od osoby ratowanej – jest pół żywy, czerwony na twarzy, słania się na nogach. Sanitariuszom wystarczył pierwszy rzut oka na męża denatki: ten facet kłamał!
On nigdy nie uczestniczył w reanimacji umierającego człowieka. On nie miał pojęcia jak trzeba się natrudzić, by udawać ratownika.
A gdzie ślady krwi? Osoba spontanicznie stosująca metodę usta-usta przeważnie nie zwraca uwagi na takie drobiazgi jak zbrukanie się krwią człowieka reanimowanego. Niemal wszyscy wychodzą z tej akcji zachlapani krwią, czasem nawet ociekający krwią, obcą krwią niekiedy plują. Tymczasem mąż Michelle stał przy wezgłowiu małżeńskiego łoża bez żadnych śladów stosowania akcji.
Wśród wątpliwości znalazła się wreszcie krew. Sanitariusze jechali na sygnale przez opustoszałe ulice zasypiającego miasta spodziewając się sukcesu. Mąż rannej kobiety nadał przez telefon, że wypadek przy czyszczeniu broni zdarzył się zaledwie pół godziny temu. Tymczasem na miejscu zastali zwłoki pokryte zakrzepniętą krwią. Michelle Hunter wygladała jak ofiara przestępstwa popełnionego co najmniej godzinę temu.
Jednak najbardziej wieloznaczny w swej wymowie był moment, gdy zwłoki trzeba było podnieść z łóżka i zapakować w plastikowy worek. Mąż nie reagował, gdy koledzy z policji dokonywali tej również i dla nich nieprzyjemnej czynności. Nie poleciała mu nawet łza, nie drgnął jeden mięsień twarzy, nie podbiegł, by ostatni raz ucałować ciało żony i matki jego dziecka. Ale dopiero wtedy, gdy suwak tego czarnego wora zamknął się nad jej twarzą, detektyw Roger Hunter zapragnął jeszcze raz popatrzeć na swoją Michelle.
Technicy z zakładu medycyny sądowej zatrzymali wózek i odciągnęli suwak worka. Detektyw zbliżył się na krok. „Trzymaj się…” – powiedział, i ani słowa, ani gestu więcej.
„Trzymaj się…” – tak jak się mówi do człowieka po krótkiej wymianie zdań na ulicy. Potem odwrócił się i poszedł do domu, gdzie teraz został tylko on, mały synek Paul i teściowa.
Teściowa, czyli matka Michelle, która ze szczęśliwym małżeństwem dzieliła dom, wprowadziła sporo zamieszania już w początkowej fazie śledztwa. Dotarła do domu niemal natychmiast po tragedii, przedarła się przez policyjne bariery i po pierwszym szoku wyrażającym się w ataku histerii próbowała wszystkich przekonać, że wie co się stało. „To na pewno te psy!” – krzyczała w swej desperacji rozdzierającym głosem. – „To te małe pieski, szwendające się bez przeszkód po całym domu! Założę się, że któryś z nich wskoczył na łóżko i przypadkowo nadepnął na spust rewolweru!…”
Policjant Richard Brown tak podsumował te dziwne zachowania dwojga dorosłych w dniu śmierci Michelle w osiem lat później, gdy sprawą zajęły się największe stacje telewizyjne USA: – Była to najbardziej dziwaczna próba wytłumaczenia tragedii, jaką w mojej karierze policyjnej zdarzyło się słyszeć. O ile wiem, pies nie może zastrzelić człowieka. Jeśli jakiś zwierzak rzeczywiście przypadkiem odpali broń, nigdy nie celuje prosto w serce. Natomiast do dziś nie mogę zrozumieć postępowania męża ofiary, choć to przecież mój przyjaciel i kolega z formacji Texas Rangers. Nigdy przedtem nie słyszałem, by ktoś w ten sposób żegnał się z trupem żony. Dwa słowa „Trzymaj się…” – to pożegnanie bardziej niż nie na miejscu.
Ostatnie chwile w życiu nauczycielki Michelle Hunter na długo pozostały tajemnicą. Czy był to rzeczywiście wypadek przy czyszczeniu broni? Czy było to samobójstwo? A wreszcie – czy morderstwo? Dowody materialne zebrane z miejsca przestępstwa nie dały odpowiedzi na żadne z tych pytań.
Poszlaki i podejrzenia
Mnożyły się jednak wątpliwości, poszlaki i podejrzenia. Coraz więcej kolegów nieszczęsnego wdowca stawiało znaki zapytania nad oficjalną wersją dramatu. Ich zdaniem Michelle Hunter nie była ofiarą tragicznego w skutkach wypadku przy czyszczeniu broni. Ktoś bez wątpienia przyczynił się do jej całkowicie niezaplanowanego odejścia z tego świata, w wieku zaledwie 36 lat. Ten ktoś zaaranżował nieszczęśliwy wypadek, by pozbyć się Michelle. Pytanie tylko: kim był morderca? Koledzy detektywa Huntera byli zawodowcami, a co najmniej doświadczonymi praktykami w policyjnym fachu. Wielu z nich analizowało każdy aspekt tej tragedii, w rezultacie dochodząc do ostatecznego wniosku: nie mógł to być wypadek!
Należał do nich Antonio Rivera, drugi w rzędzie najlepszych przyjaciół męża denatki. Niedorzeczności w tej sprawie nie dawały mu spokoju. – Nigdy się nie zdarza, by ktoś czyścił broń w łóżku, a przy tym był tak nieostrożny, by doprowadzić do śmiertelnego postrzału, prosto w serce – stwierdził kilka lat później przed kamerami telewizyjnymi. – Według mnie nie było żadnego czyszczenia rewolweru, a miejsce tragedii zostało zaaranżowane tak, by oczywiste morderstwo wyglądało na nieszczęśliwy wypadek.
Policjant Rivera był szefem grupy śledczej, tamtego wieczoru od początku obecnym na miejscu tragedii. Nie potrafił przymknąć oczu na pewne szczegóły prezentujące się jako oczywiste niedorzeczności. Od razu zauważył: rzekomo czyszczony rewolwer, znajdujący się przy zwłokach denatki leżał na podkładzie grubej gazety, cały ociekał oliwą, natomiast ręce zmarłej Michelle nie miały nawet śladu substancji stosowanej do oliwienia. Położenie zwłok przeczyło teorii wypadku przy czyszczeniu broni lub – ewentualnie – nawet samobójstwu. Stanowiło natomiast potwierdzenie, że morderca stał przy łóżku nad niczego nie spodziewającą się kobietą i wycelował rewolwer precyzyjnie, tak jak chciał. Czyli tak, by oddać śmiertelny strzał, prosto w jej serce.