Już pierwszego dnia w milicyjnym areszcie wylądowały trzy pracownice, a wszystkie pracujące na tej zmianie zostały przesłuchane. Większość zeznała, że niczego nie widziała, a główna sprawczyni, 30-letnia Marta K., twierdziła stanowczo, że doszło do wypadku, a nie do celowego działania. Konsekwentnie zeznawała, że czyszcząc odkuwki powietrzem pod wysokim ciśnieniem, odwróciła się od stanowiska pracy, odkładając jedno z narzędzi. Wtedy przypadkowo końcówką przewodu dotknęła pośladków kierownika i nastąpiło uwolnienie powietrza. Natychmiast cofnęła rękę, widząc, co się stało, ale było już za późno.

Jej wersję potwierdzały koleżanki, a milicjanci usilnie starali się w kolejnych przesłuchaniach rozbić tę jednomyślność. Po dwóch dniach nagle wypuścili wszystkie kobiety i ku ich zdumieniu oświadczyli, że uznają sprawę za zamkniętą, bo rzeczywiście był to wypadek. Później okazało się, że takie wytyczne dostali z góry od swoich przełożonych. Służba Bezpieczeństwa uznała, że robienie afery i udowadnianie, że zabito człowieka, który był ich informatorem mogłoby się odbić szerokim echem i narobić więcej szkody niż pożytku. Sprawę zamknięto i nikt nie poniósł konsekwencji, pomimo że wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że nie był to wypadek tylko najprawdopodobniej głupi dowcip i brak świadomości o skutkach potraktowania odbytu „Koguta” mocno sprężonym powietrzem.

Krążyła też plotka, jakoby Zenon B. został obezwładniony przez kobiety, które miały dosyć przemocy z jego strony. Podobno ściągnięto mu spodnie i majtki, i włożono w odbyt końcówkę przewodu ze sprężonym powietrzem, co spowodowało rozerwanie wnętrzności. Mówiono, że przez spodnie i majtki nie dałoby się tego zrobić…

Zepsuci synkowie

W 1979 roku na południu Polski niewielu młodych ludzi mogło poszczycić się tym, że w sobotni wieczór mają do dyspozycji samochód osobowy. Jednak 19-letni Mirosław S. i jego dwaj koledzy, również 19-latkowie, Bogdan Z. i Jarosław H. mogli tego dnia pojeździć fiatem 125p, który pożyczyli od ojca Mirosława S. Jeździli więc po uliczkach R., a czasami krążyli także po miejscowościach sąsiednich, wieczorem podjeżdżając w okolice, w których odbywały się akurat tzw. zabawy organizowane w strażackich remizach lub domach kultury.

 

Jeżdżąc, zaczepiali wiele dziewcząt, zatrzymując się przy nich i zapraszając na wspólne przejażdżki. Niektóre dziewczęta chętnie wsiadały do ich samochodu, zwłaszcza kiedy wieczorem przyszło im ­wracać po ciemku z zabawy. W tych czasach w małych miejscowościach na jakąkolwiek komunikację autobusową nie można było liczyć.

W kwietniu 1979 roku pojawiły się pierwsze pogłoski o tym, że podwożone dziewczęta niekoniecznie trafiały od razu pod swój dom. Miały być w samochodzie przetrzymywane wbrew swojej woli, dotykane, a zdarzyło się nawet, że chłopcy próbowali je rozbierać. Nie było jednak informacji o tym, aby którąś zgwałcono. Plotka o tym, że korzystanie z takiego podwożenia nie jest bezpieczne, szybko rozeszła się po okolicy. Nie dotarła jednak do wszystkich. Nie było przecież internetu ani telefonów komórkowych. Nawet stacjonarne telefony mieli wówczas tylko nieliczni.

W czerwcu 1979 roku do Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w R. przyjechały z rodzicami dwie 17-letnie dziewczyny, które twierdziły, że w samochodzie, którym kierował Mirosław S., on i jego dwaj koledzy próbowali je zgwałcić. Do gwałtu nie doszło, bo dziewczęta wyrwały się z samochodu i uciekły. Do domów dotarły jednak przerażone, w porwanych bluzkach i bez biustonoszy. Oburzeni rodzice przyjechali więc z nimi do komendy, aby zameldować o niebezpiecznym zachowaniu trzech chłopaków.

Milicjanci zapisali te informacje tylko w formie notatki, od początku lekceważąc sprawę i twierdząc, że skoro do gwałtu nie doszło, to nie ma żadnej sprawy. Oczywiście obiecali przeprowadzić z Mirosławem S. i jego kolegami rozmowę, aby do takich rzeczy więcej nie dochodziło. Naturalnie mieli też powiadomić ich rodziców, choć już tu się wahali, bo przecież chłopcy byli pełnoletni.

W końcowym efekcie niewiele zrobili w tej sprawie. Szybko wyszło na jaw, że nie kiwnęli palcem, bo Mirosław S. był synem ­Kazimierza S., znanego w okolicach działacza partyjnego, a matka drugiego z chłopców, Bogdana Z., była zatrudniona w milicyjnym kasynie.

Milicjanci do notatki z rozmów z rodzicami dwóch dziewcząt dołączyli notatkę z rozmowy z Kazimierzem S., który oświadczył, że nigdy nie pozwalał synowi na nocną jazdę samochodem. Zapewniał też, że jeśli syn jeździ tym samochodem, to tylko pod jego nadzorem. Sprawę w ten sposób uznano za ostatecznie wyjaśnioną i zamkniętą. Rodzice pokrzywdzonych dziewcząt nie dochodzili już dalej sprawiedliwości. Plotka głosiła, że uciszono ich pieniędzmi lub groźbami.

Czerwonego fiata 125p z trzema młodymi mężczyznami w środku widywano jednak nadal zarówno wieczorami, jak i w soboty w pobliżu miejsc, w których bawili się młodzi ludzie.

< 1 2 3>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]