Podczas zbierania dowodów skrawek kartki był bezużytecznym świstkiem papieru. Gdyby nie ten szczegół, prawdopodobnie Waldemar R. byłby na wolności
24 stycznia 2018
Sprawiedliwość dosięgnie każdego – nawet po upływie wielu długich lat od zbrodni i za sprawą szczegółów, które początkowo wydają się nie mieć większego znaczenia dla sprawy. Przekonał się o tym Waldemar R. spod Słupska. Mężczyzna razem z kolegą połakomił się na majątek sąsiadki Heleny W. Podczas rozboju, który przerodził się w brutalne morderstwo, bandyta poślinił skrawek papieru, aby zakleić nim wizjer w wejściowych drzwiach.
Podczas zbierania dowodów skrawek kartki był tylko bezużytecznym świstkiem papieru. Po upływie dziesięciu lat nowe techniki badawcze pozwoliły wyciągnąć i zidentyfikować znajdującą się na nim ślinę. Gdyby nie ten szczegół, prawdopodobnie do dziś Waldemar R. cieszyłby się wolnością.
Gospodarna pani Hela
Takich miejscowości, jak niewielkie, liczące niespełna dwustu mieszkańców P. tuż za Słupskiem są w Polsce setki, jeśli nie tysiące. Kiedyś, zanim rok 1989 zaprowadził tu nowe porządki, każdy żył z pracy w miejscowym PGR-rze. Jedni pracowali przy karmieniu i dojeniu krów, inni jeździli od bladego świtu turkoczącymi traktorami, inni przez długie godziny na kolanach pielili ciągnące się po horyzont zagony warzyw. Wszystko kręciło się wokół orki, karmienia, sadzenia i zbierania plonów.
Gdy na początku lat 90. kombinat rolniczy padł, praktycznie większość mieszkańców została bez pracy, bez fachu i bez pomysłu na przyszłość. Ludziom trudno było odnaleźć się w nowej sytuacji, przestawili się na życie z zasiłku, renty czy emerytury któregoś z członków rodziny. Na szczęście byli wśród nich też bardziej zaradni, z głową na karku, którzy potrafili poukładać sobie życie w nowej rzeczywistości. Do takich osób należała Helena W.
Pani Helena przez długie lata wstawała codziennie o 5.30 na karmienie i dojenie krów – to był jej odcinek pracy w PGR-rze. Zawsze na czas, punktualnie, sumiennie, bez zająknięcia wykonywała swoje obowiązki. Gdy gospodarstwo zostało zamknięte, ona za zaoszczędzone pieniądze kupiła na pobliskim targu kilka kur. Sąsiad za kilka złotych sklecił jej kurnik. Kobieta zaczęła handlować świeżymi jajkami – szybko wyrobiła sobie kilku stałych odbiorców w osobach sąsiadów, którzy nie mieli własnego ptactwa.
Pani Helena przed świętami zbierała zamówienia na mięso i zabijała jedną, dwie, a nawet trzy kury – w zależności od zapotrzebowania na drób. Po zmarłym mężu Zbigniewie otrzymywała 650 zł emerytury. Dodatkowo, miała też kilka krzaków dorodnych porzeczek, z których pędziła – sobie tylko znanym sposobem – doskonałe wino owocowe. Sama nie gustowała w mocnych trunkach, więc sprzedawała wino na butelki lub na kubki okolicznym mieszkańcom. Chętnych nigdy nie brakowało.
We wsi wszyscy dobrze znali i szanowali panią Helenę. Kobieta uchodziła za jedną z bardziej zamożnych w okolicy – wszystko za sprawą godziwej, jak na tamte czasy i realia, emerytury po mężu i dodatkowych pieniędzy ze sprzedaży wina i jajek.
Podczas gdy wielu jej sąsiadów pod koniec miesiąca już nie miało za co żyć, i z niepokojem wyglądało listonosza z zasiłkiem lub rentą w kopercie, pani Helena odkładała zaoszczędzone pieniądze do szkatułki trzymanej na półce z książkami.
– Miała dobre serce dla ludzi. Często pożyczała innym pieniądze i nikogo nawet nie popędzała z oddawaniem długu. Ludzie we wsi wiedzieli, że gdy zapukają do pani Heleny, to ta nigdy nie odeśle ich z kwitkiem. Jak widać, na dobre jej to nie wyszło… – opowiada jeden z bliskich krewnych pani Heleny.
Jednymi ze stałych „gości” pani Heleny byli Waldemar R. i Bogusław P. Mieszkali po sąsiedzku kilka domów dalej. Obaj nigdzie nie pracowali na stałe, większość dni spędzali wałęsając się po okolicy i okupując ławkę przy przystanku PKS-u. Czasem zarobili parę złotych pomagając komuś przy gospodarstwie, kosząc trawę, przenosząc pustaki, czy tnąc deski. Gdy mieli jakieś pieniądze, to kupowali za nie wino w miejscowym sklepie lub od pani Heleny. Gdy brakowało im grosza, to pożyczali go od emerytki. Waldemar kilka razy połakomił się też na cudzą własność – raz zwędził sąsiadowi piłę spalinową, innym razem rower, za co był już notowany w komisariacie.
Obaj mężczyźni dobrze wiedzieli, że pani Helena do biednych nie należy. Zdawali sobie sprawę, że tak dobrze gospodarząc pieniędzmi na pewno ma oszczędności, ale ich wyobrażenia jak znaczna jest to suma musiały być mocno wygórowane. Który z nich wpadł na diabelski pomysł, aby wydrzeć kobiecinie wszystko to, co udało się jej odłożyć? Który podpuścił drugiego – na to pytanie nigdy ostatecznie nie udało się odpowiedzieć.
Sąsiedzka pożyczka
Dramat rozegrał się 21 kwietnia 1999 r. Tego ciepłego, wiosennego wieczora obaj zapukali do drzwi 70-letniej kobiety. Gdy ona przez wizjer dojrzała znajome twarze, bez wahania otworzyła drzwi i wpuściła dwóch mężczyzn do środka. Przystanęli w sieni. Waldemar był jej winny kilka złotych, więc emerytka prawdopodobnie liczyła, że przyniósł jej całą bądź część należności.
– Pani Helenko droga, przychodzimy w palącej potrzebie – zaczął jeden z nich.
– A co się takiego stało? – emerytka już wiedziała, że dziś nie odzyska długu, wręcz przeciwnie, pożyczka zapewne urośnie o kolejnych parę złotych.
– Pani ma takie złote serce, to pani na pewno zrozumie. Dowiedziałem się właśnie, że córka mojej siostry, 12-letnie biedactwo jest strasznie chora i potrzeba mi 8 tysięcy na leczenie. Pani się dobrze wiedzie, to chyba pożyczy pani taki pieniądz sąsiadowi? Oddam najszybciej jak będę mógł – mówił Waldemar R. tworząc na poczekaniu swoją wyssaną z palca historię.
Kobieta nie dała wiary słowom mężczyzny. W przeszłości kilkakrotnie słyszała od niego różne ckliwe historie, choć pieniądze i tak miały mieć jedno przeznaczenie: alkohol. Poza tym tak duża suma była całkowicie poza jej zasięgiem. Emerytka grzecznie i spokojnie odpowiedziała, że takich pieniędzy po prostu nie ma.
– Pani złota, kto inny we wsi jak nie pani może mieć taką sumę? Kilka dni temu jeździł listonosz to i pani też pewnie przyniósł co nieco… – uparcie kontynuował dialog Waldemar R. W gruncie rzeczy, jak zeznawał później podczas przesłuchania, wcale nie liczył z kolegą na pożyczkę, tylko chciał wybadać ile kobieta faktycznie trzyma w domu pieniędzy.
– Panowie, ja nie mam tyle pieniędzy. A tak po prawdzie mówiąc, nawet gdybym miała to przecież wiem, że tu nie o żadne leczenie chodzi… – powiedziała stanowczym tonem.
Dwóm drabom wystarczyły te słowa jako potwierdzenie faktu, że kobieta trzyma w domu prawdziwą fortunę. Rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia. W tym momencie postanowili wcielić w życie swój zbrodniczy plan. Obaj szybkim ruchem wyjęli z kieszeni przygotowane wcześniej skórzane rękawiczki. Nie chcieli zostawić w domu żadnych śladów. Bogusław stanowczym ruchem wepchnął kobietę z sieni do kuchni.
– Ludzie, co wy… – emerytka zdążyła tylko jęknąć zanim padła na ziemię powalona siarczystym kopniakiem.