Jeden był urodzonym złodziejem, drugi ekspertem od systemów alarmowych, trzeci znał się na zamkach, czwarty potrafił dorobić każdy klucz
25 grudnia 2017
Byli wybitnymi specjalistami w swoim fachu. Mimo to wpadli. Jak wielu przed nimi „przejechali” się na śmieciach, a w szczególności na taśmie klejącej, rachunku ze sklepu i niedojedzonej kanapce z salami…
17 lutego 2003 r. kupcy trudniący się handlem kamieniami szlachetnymi jak zawsze w poniedziałek zeszli do skarbca mieszczącego się w podziemiach głównego budynku Centrum Diamentów w Antwerpii. Chcieli odebrać zdeponowane tu na weekend brylanty i diamenty, ale czekała ich przykra niespodzianka. To prawda, że drzwi do skarbca były regulaminowo zamknięte, ale wewnątrz najpilniej strzeżonego na świecie pomieszczenia, zastali wyłamane skrzynki depozytowe i walające się po podłodze resztki ich cennej zawartości – banknoty, diamenty, biżuteria leżały wśród kopert, dokumentów i tekturowych pudełek po klejnotach. Niektórzy kupcy mdleli na ten widok, inni płakali i lamentowali jak dzieci. Trudno się dziwić. Niektórzy z nich stracili oszczędności całego życia.
Policjanci Agmi DeBruycker i Patrick Peys z utworzonej w 2000 r. „diamentowej brygady” przybyli do Centrum Diamentów niezwłocznie po ujawnieniu rabunku. Przecierali oczy ze zdumienia. „Ta kradzież nie miała prawa się zdarzyć” – mówili później. Wszak Centrum Diamentów to istna forteca. Strzegą jej uzbrojone patrole, zapory na ulicach, bramki kontrolne samoczynnie fotografujące każdego, kto obok nich przechodzi i różnorakie instalacje alarmowe.
Sam skarbiec posiadał aż dziewięć różnego rodzaju zabezpieczeń, w tym przede wszystkim kamery monitorujące każdy zakamarek pomieszczenia, czujniki ruchu, temperatury i światła. Jak złodziejom udało się ominąć wszystkie zabezpieczenia i opróżnić 123 ze 189 skrytek depozytowych?
DeBruycker długo nie mógł uwierzyć w to, co widział. Sięgnął po telefon. Najpierw zadzwonił do policyjnej centrali i poprosił o ogłoszenie alarmu ogólnokrajowego, później zaś do działu ochrony skarbca.
– Czy instalacja alarmowa działa? – zapytał.
– Wszystko działa bez zarzutu – usłyszał.
– To jak to jest możliwe, że drzwi do skarbca są otwarte, a ja stoję w jego wnętrzu? – zapytał z nutką ironii.
Nie czekał na odpowiedź. Odłożył słuchawkę. Wiedział, że ma do czynienia z najwyższej klasy włamywaczami, którzy rzadko kiedy się mylą i rzadko kiedy wpadają w ręce organów ścigania…
Podejrzane śmieci
Emerytowany sprzedawca August Van Camp miał 59 lat, 12 akrowy skrawek pokrytej drzewami ziemi przy autostradzie E 19 niedaleko Antwerpii, łasice Mickey i Minnie oraz dwie rzeczy, które go denerwowały. Króliki ryjące nory w ziemi i zaśmiecający jego teren autostopowicze. Z królikami dobrze sobie radziły łasice. Wpadały do króliczej nory i intruz musiał uciekać. Gorzej było z autostopowiczami. Wciąż wyrzucali śmieci przy autostradzie, a wnoszone przez niego skargi policjanci zazwyczaj zbywali.
Feralnego 17 lutego jego rozmowa z policją zaczęła się tak, jak zawsze:
– Dzieciaki znowu narobiły bałaganu na mojej ziemi! – powiedział do słuchawki.
– Przykro mi to słyszeć panie Van Camp – jak zawsze odpowiedział policjant.
– Przyślijcie wreszcie kogoś, by przeprowadził śledztwo… – odparł Van Camp, tak jak zwykle. Teraz powinno paść regulaminowe „Zajmiemy się pańską prośbą” lub „Wyślemy kogoś”, ale 17 lutego wszystko było inaczej. Nawet policja inaczej reagowała.
– Musi pan zrozumieć, panie Van Camp. Po to, by kogoś oskarżyć, musimy mieć dowód. Co jest w tych śmieciach? – zapytał zirytowany policjant.
– Strzępy taśmy z jakiejś kasety wideo, nadgryziona kanapka z salami, w połowie opróżniona butelka wina, tekturowe pudełeczka… – wyliczał Van Camp. Gdy wspomniał o kopertach z napisem „Antwerp Diamond Center” policjant omal nie spadł z krzesła. Od razu skojarzył je z faktem, o którym mówiło już całe miasto.
Krótko potem na parceli pana Van Campa zaroiło się od stróżów prawa. Policjanci z nosami przy ziemi przeglądali każdy centymetr kwadratowy ziemi i zbierali wszystko, co znaleźli. Pan Van Camp dopiął wreszcie swego. Jego zgłoszenie zostało potraktowane aż nadto poważnie.
Jubiler z Turynu
Włoch Leonardo Notarbartolo był jednym z handlowców, których skrytka depozytowa została przez złodziei opróżniona. W Centrum Diamentów miał małe biuro, a w samej Antwerpii wynajmował mieszkanie, w którym zatrzymywał się podczas swych pobytów w Belgii. Na co dzień mieszkał jednak z rodziną we Włoszech w swym domu niedaleko Turynu. Opuścił go wczesnym rankiem 21 lutego 2003 r. i Peugeotem 307 ruszył w drogę do Antwerpii. Musiał zwrócić wynajęty samochód i załatwić kilka spraw w diamentowej dzielnicy. Jechał z żoną. Uparła się, by mu towarzyszyć.
Krótko po wyjeździe ich dom otoczyli karabinierzy, a przed drzwiami wejściowymi pojawiło się kilku policjantów.
– Czy zastaliśmy właściciela? – zapytali, gdy drzwi się otworzyły.
– Nie ma go. Wyjechał – odparł 24–letni syn państwa Notarbartolo, Marco.
– W takim razie musimy przeszukać dom – powiedział jeden z funkcjonariuszy. Ubrany był jak turysta. Po sportowemu.
– Przykro mi. Nie mogę nikogo wpuścić.
– Mamy nakaz… – uparł się tamten.
– Mimo to odmawiam – odparł Marco i zamknął drzwi.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Gorączkowo wybrał numer telefonu ojca, ale nikt się nie zgłaszał. Później okazało się, że dzień wcześniej telefonem pana Leonarda bawiła się jego 3-letnia wnuczka i przypadkowo go wyłączyła.