Jednym z przedmiotów pożądania PRL-u były kurtki puchowe. Jaka była rzeczywistość, każdy wie – gdzie szwankował rynek, tam rozwijała się szara strefa
10 kwietnia 2018
Dola (a raczej niedola) konsumenta w PRL-u to niekończąca się księga skarg i zażaleń. W placówkach handlu uspołecznionego taka książka — najczęściej zeszyt przeszyty sznurkiem — obowiązkowo musiała być „na stanie”. Niezadowoleni klienci mogli w niej wylać swoje żale: na braki, wadliwość towarów, poziom usług. Klientowi ulżyło. Skargi wsiąkały w papier. Towarów nie przybywało. Od czasów zwycięskiej bitwy o handel w latach 1947-1949…
Partia władzy tę bitwę wygrała. Przegrali ją prywatni wytwórcy i konsumenci. Liczba prywatnych sklepów spadła z ponad 134 tys. w 1947, do około 78 tys. w 1949 roku. Spowodowało to ogromne trudności zaopatrzeniowe w towary codziennego użytku. Nowe zakłady uspołecznione nakazem rozkręcały się mozolnie, były nieefektywne. Ustalano sztywne ceny, na bakier z popytem. Właścicielom prywatnych sklepów, którym udowodniono zawyżanie cen, groziło do 5 lat więzienia. Narzędziami władzy w walce z przedsiębiorcami były m.in. koncesja, domiar albo utrudnienia np. przy zakupie towarów w hurtowniach.
Czarny rynek od tyłu
Ustrój, który po wojnie zapanował w Polsce, spowodował rozwój drugiego obiegu ekonomii. Gdzie szwankuje rynek, rozwija się szara strefa. Nielegalny handel był zjawiskiem towarzyszącym Polsce Ludowej od 1944 do 1990 roku. Handlowano niemal wszystkim, a państwo było wobec takiej aktywności obywateli bezradne. Zmagania władzy z zaradnością rodaków wnikliwie przedstawia Jerzy Kochanowski w publikacji: „Tylnymi drzwiami. „Czarny rynek” w Polsce 1944–1989”. Opisuje w niej m.in. udział aparatu represji w zwalczaniu czarnego rynku.
Śrubę dokręcano na przełomie lat 40. i 50. Gomułkowska odwilż polityczna przyniosła chwilowe wytchnienie również w polityce ekonomicznej.
Jednak już w 1957 roku represyjność wzrosła. Mimo wszystko, lata 60. i 70. były mniej dolegliwe, choć władza nie przestawała tępić „spekulantów”. To właśnie za czasów Gomułki wykonano jedyny wyrok śmierci za przestępstwo gospodarcze – w pokazowej aferze mięsnej. Ostrzejszy kurs władze obrały w latach 80. Krzywa wyznaczając skalę represji uzupełnia się z drugą linią, obrazującą aktywność spekulantów (używając języka ówczesnych propagandzistów).
Spekulanci czy pionierzy
W jednym z raportów Państwowej Inspekcji Handlowej z lat 70. o stanie restauracji województwa bydgoskiego czytamy: „20 proc. rachunków było zawyżonych, 70 proc. towarów sprzedawano spod lady, bo były niezarejestrowane, 50 proc. porcji miało zaniżoną gramaturę”. W innych rejonach Polski Ludowej nie mogło być lepiej. Puste półki, wieczny brak towaru, wielogodzinne wyczekiwanie w kolejce, najczęściej bez efektu.
Jednak towary spod lady, „baba z cielęciną”, waluciarze, bimbrownicy, to tylko kilka przykładów zaradności rodaków i radzenia sobie z niedostatkami gospodarki centralnie planowanej. Dziś można przekornie zapytać, czy „przestępcy” działający na czarnym rynku w PRL byli postaciami nagannymi czy też pozytywnymi, skoro pozwalali przecież innym przeżyć? Czy „baba z cielęciną”, „turysta” z tureckim kożuchem pod pachą to przestępcy? Czy raczej pionierzy przedsiębiorczości i jaskółki wolnego rynku? Znienawidzony przez PRL-owską władzę Stefan Kisielewski zapisał w swoim dzienniku, że gotów jest wystawić pomnik nieznanemu przemytnikowi, który udowodnił, że każdy pieniądz (towar) jest wymienialny na każdy.
Wymieniano się wszystkim.Posiadanie pieniędzy nie tyle zapewniało udany zakup, ile uprawniało do zajęcia miejsca w kolejce. Bez gwarancji zdobycia nie tylko wymarzonego, ale nawet wybrakowanego produktu. Inflacyjny pieniądz był zaliczką. Towar – wartością. Wręczany komu trzeba, otwierał niejedne drzwi. Wysoko w hierarchii lokowały się płyny: benzyna i wódka (w kryzysie dostępne jedynie na kartki). O ich roli w oliwieniu trybów gospodarki PRL-u napisano już wiele. Dziś o innym przedmiocie pożądania – kurtkach puchowych.
Śmiesznie i strasznie
Puch grzeje, wiadomo, ale aż trudno uwierzyć, jak silne rozpalał emocje. Po wypchane gęsim puchem kurtki z kapturem ustawiały się gigantyczne kolejki. Kto nie miał szans na zakup w domu towarowym w dużym mieście, jechał do Kętrzyna albo Mrągowa na Mazurach i tam koczował pod drzwiami sklepów Zakładów Przemysłu Odzieżowego „Warmia”.
Nawet jeśli nie było rozmiaru, wiara brała co popadnie. Można było tylko zyskać — towar za bramą wart był kilkaset złotych więcej.
W roku 1987, za pośrednictwem „Teleexpressu”, jakaś szczęśliwa pani podziękowała „Warmii” za naprawę uszkodzonej kurtki puchowej. I sypnęła się lawina listów! Ale i wcześniej na adres ZPO „Warmia” płynęły prośby o umożliwienie zakupu kurtki puchowej, choćby wybrakowanej. Żaden z listów nie pozostał bez odpowiedzi. Wszystkie były odmowne, bo „Warmia” klientom indywidualnym mogła jedynie sprzedawać towar w swoich sklepach fabrycznych. Pod warunkiem, że produkowała na krajowy rynek. Większość jednak szyła na eksport. Z sukcesami. Reklama sięgała wysoko, na dach świata. Polscy himalaiści wspinali się na ośmiotysięczniki w kombinezonach z Kętrzyna. Nasza ekipa na igrzyskach w Calgary jedyny medal zdobyła dzięki „Warmii” — szyte przez nią ubiory zdobyły brąz. Odmowne odpowiedzi mogły mieć jednak różne zakończenia: optymistyczne i pesymistyczne.