Jedyny w historii amerykańskiego lotnictwa nierozwiązany przypadek porwania samolotu! Po 45 latach zapadła decyzja o zamknięciu postępowania!
17 sierpnia 2017

Krótko po starcie porywacz kazał siedzącej obok stewardesie Mucklow, pójść do kokpitu i tam zostać. Zanim weszła za zasłonę oddzielającą pomieszczenia załogi od przedziału pasażerskiego zauważyła, że mężczyzna przywiązuje sobie coś do paska – jej zdaniem była to lina. Kilkanaście minut po tym, jak samolot po raz drugi tamtego dnia poderwał się do lotu z lotniska w Portland, jeden z pilotów spostrzegł, że zapaliła się lampka sygnalizująca otwarcie tylnego włazu. Dziesięć minut później, o godzinie 20.11, załoga poczuła skoki ciśnienia. Dopiero po wylądowaniu dowiedzieli się, co było tego przyczyną: Cooper otworzył tylne schody i wyskoczył z samolotu… I wszelki ślad po nim zaginął.
Porywacz tamtego wieczora miał na sobie jedynie garnitur i mokasyny. Na siedzeniu w kabinie Boeninga 727 pozostał tylko krawat, który stał się jednym z niewielu dowodów istnienia terrorysty.
Później zabezpieczono 66 niezidentyfikowanych odcisków linii papilarnych, jednak nie ma stuprocentowej pewności, że były wśród nich także należące do Dan Coopera.
Wprawdzie w 2007 roku udało się wyodrębnić fragment kodu DNA, jednak nie pomogło to w ustaleniu tożsamości porywacza.
Wróćmy jednak do wydarzeń sprzed 45 lat. Kilka minut po godzinie 22.00, Boeing 727 wylądował w Reno. We wnętrzu pustego samolotu znaleziono wspomniany już krawat ze spinką. Brakowało walizki porywacza i torby z okupem. Panująca na zewnątrz fatalna pogoda była – paradoksalnie – sprzymierzeńcem Coopera. Choć porwanego Boeinga 727 przez cały czas eskortowały dwa wojskowe myśliwce F-16, to jednak żaden z pilotów nie widział momentu, w którym Cooper wyskoczył z lecącej maszyny.
Specjaliści stwierdzą później, że żaden zawodowy skoczek, a jedynie szaleniec, mógł się zdecydować na coś takiego. Czy udało mu się przeżyć? Spekulacje do dzisiaj się nie kończą. Po 45 latach śledztwa w tej sprawie jest więcej pytań, hipotez i niejasności niż sprawdzonych faktów. To dlatego brawurowy skok Dana Coopera z samolotu, lecącego 3 kilometry nad ziemią, do dzisiaj jest jedną z najbardziej intrygujących zagadek kryminalnych w Stanach Zjednoczonych.
Perfekcyjne przygotowanie
Podczas śledztwa w kręgu podejrzanych znalazło się ponad tysiąc osób, jednak nikomu nie przedstawiono żadnego zarzutu. O człowieku, który porwał Boeninga 727 wykonującego lot 305, praktycznie nic nie wiemy. Podał fałszywe nazwisko, jego portret pamięciowy, sporządzony na podstawie zeznań dwóch stewardes oraz kilku pasażerów był na tyle ogólnikowy, że zapewne pasowałby do kilku milionów Amerykanów. Poza tym nie musiał to być obywatel USA, równie dobrze mógł być cudzoziemcem, który do Ameryki przyleciał np. kilka dni wcześniej.
Na pokładzie maszyny porywacz pozostawił niedopałek papierosa, na którym były odciski jego palców.
Przed półwieczem technika badania śladów była jeszcze na niskim poziomie, dopiero w XXI wieku można je było przeanalizować za pomocą komputerów. W tym przypadku nie na wiele to się zdało. W amerykańskich kartotekach ten mężczyzna nie był notowany. Trzeba przyznać, że cała akcja została przygotowana w najdrobniejszych szczegółach. Porywacz nie bez powodu wybrał Boeninga 727; to jedyny model tej firmy wyposażony w opuszczane spod ogona schodki, które umożliwiły „bezpieczne” wykonanie skoku na dużej wysokości.
Wielu ekspertów jest przekonanych, że porywacz nie mógł przeżyć skoku z samolotu lecącego z szybkością ponad 300 kilometrów na godzinę. W dodatku był środek listopadowej nocy, temperatura powietrza wokół samolotu wynosiła minus 22 stopnie, a podmuchy wiatru dodatkowo schładzały ją poniżej 50 stopni Celsjusza. Trzeba pamiętać, że porywacz miał na sobie tylko garnitur, buty i spadochron, zaś gdy opadał na ziemię padał silny, zacinający deszcz.
Gdyby jednak przyjąć hipotezę, że Cooper przeżył lądowanie (według ekspertów opadanie na spadochronie mogło trwać nie dłużej niż minutę), to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że służył kiedyś jako komandos, albo był doświadczonym skoczkiem spadochronowym. Mógł również być zapalonym miłośnikiem surwiwalu.
Jeśli mężczyzna przeżył lądowanie, znalazł się w bezludnej okolicy porośniętej lasami, które pokrywała wtedy gruba warstwa świeżego śniegu. Teoretycznie mógł tam na niego ktoś czekać, trudno jednak wyobrazić sobie, w jaki sposób mógł z nim nawiązać szybki kontakt. Telefonów komórkowych wówczas jeszcze nie znano, a nikt z załogi samolotu nie widział przy porywaczu służącej do kontaktu ze wspólnikami krótkofalówki. Cooper był więc zdany wyłącznie na siebie, więc trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób udało mu się dotrzeć w bardziej cywilizowane rejony. W dodatku już kilkanaście godzin po tym, jak wyskoczył z lecącego samolotu, pojawili się na tym obszarze agenci FBI. Wielotygodniowe poszukiwania z udziałem blisko trzystu „łowców” nie dały żadnych rezultatów. Ostatecznie nie natrafiono na jakikolwiek ślad złoczyńcy.