W dawnych wiekach kata określano mianem mistrza sprawiedliwości. Profesja ta była całkiem dochodowa i zazwyczaj przechodziła z ojca na syna
14 grudnia 2017
Katowski fach od wieków uważany był za zajęcie niegodne, mercimonia inhonesta, mówiąc mową Cycerona, która w dawnych czasach była urzędowym językiem nad Wisłą. Kat za nic miał jednak ludzki szacunek; bardziej zależało mu na pieniądzach, bo była to profesja zawsze dobrze opłacana i przechodziła zazwyczaj z ojca na syna.
Dochody czerpał zresztą, i to wcale pokaźne, z pozbywania się z ulic miejskich padłych zwierząt, bo i to wchodziło w zakres jego obowiązków.
Jak świadczą też liczne przekazy, kat właśnie miał przywilej prowadzenia w mieście zamtuza czyli domu publicznego, w którym trzymał niewiasty prowadzące się niemoralnie i z tego powodu oddawane pod jego kuratelę. Jeśli dodamy do tego, że w takim przybytku żona kata dbała o to, by chętnym cielesnych uciech nie brakowało jadła ani napitku – zrozumiemy, że była to profesja całkiem dochodowa.
Egzekucja „na niby”
Prawdziwy kat kojarzy nam się jednak zwykle z mieczem, którym ścinał ofiarę. Tego rodzaju egzekucji zaniechano w Warszawie już w pierwszej połowie XIX wieku. Potem w ogóle zaprzestano tu skazywania na śmierć przestępców kryminalnych; rosyjski zaborca zarezerwował najwyższy wymiar kary wyłącznie dla przeciwników caratu, walczących z nim czynnie. Tych jednak, jak na przykład przywódców powstania z 1863 roku – żeby ich bardziej pohańbić – wieszano publicznie na stokach Cytadeli.
Podobnie zresztą było później, gdy dla przestępców kryminalnych przywrócono pod rządem tzw. kodeksu Tagancewa z 1903 roku i polskiego już kodeksu karnego z 1932 roku karę śmierci. Skazańców wieszano na ogół wewnątrz więzienia bez udziału publiczności.
Kat z mieczem ociekającym krwią przeszedł do historii. Ostatni raz trzymał go w ręku nad skazańcem w połowie lat pięćdziesiątych XIX wieku, ale w ostatniej chwili musiał go cofnąć, niewątpliwie ku wielkiemu rozczarowaniu licznie zebranej publiczności.
Gawiedź bowiem zawsze przyciągały te krwawe widowiska odbywające się we wcześniejszych latach w Warszawie na ogół kilka razy w roku. Od końca lat dwudziestych car na ogół zmieniał w drodze łaski ścięcie mieczem na dożywotnie więzienie warowne, a w późniejszych latach na zesłanie na Syberię.
Owo cofnięcie miecza znad szyi skazańca zrobiło pewnie nie mniejsze wrażenie i było w mieście żywo komentowane tak, jak sam mord, którego dokonano w 1855 roku w kręgach sądowych. Były adwokat przy sądzie apelacyjnym, 45-letni Stanisław Malinowski, poderżnął gardło prezesowi tego sądu Brzozowskiemu w jego własnym domu. „Kurier Warszawski” dał o tej sprawie kilka wzmianek, a jej epilogowi poświęcił niemal cały numer.
Malinowski dwa lata wcześniej porzucił adwokaturę. Podobno przyczyniło się do tego jego pijaństwo i skłonność do próżniactwa, on jednak uważał, że to intrygi prezesa pozbawiły go klientów. Prezes natomiast – jak twierdził „Kurier” – był mu nawet przychylny, bo tuż przed tragedią przyjął na aplikację jego syna.
Zbrodnia została popełniona w obecności interesanta oraz żony i syna prezesa, których, gdy usiłowali oderwać zabójcę od ofiary, pokaleczył nożem. Rany zadawał z taką zaciętością, że Brzozowskiemu niemal odciął głowę. Śledztwo wykazało, że krzywdy zabójcy były urojone, a biegli lekarze stwierdzili „przytomność jego umysłu”.
Skazany został na karę śmierci przez ścięcie. Wyrok ten „cesarz i król” zamienił na dożywotnie roboty w kopalniach Syberii. Zastrzegł jednak, że postanowienie to ma być oznajmione skazańcowi w ostatniej chwili przed egzekucją. Rankiem 8 kwietnia Malinowski dowiedział się, że w tym dniu będzie ścięty, odbył więc spowiedź i w towarzystwie duchownych oraz kata wywieziony został na miejsce stracenia, gdzie czekał też wykopany grób.
„Z pokorą i przytomnie wstąpił na rusztowanie – pisał „Kurier”. – Ogłoszono jeszcze raz skazanie na śmierć, posadzono go i przywiązano do stołka, obnażono szyję, obcięto włosy, zawiązano oczy, kat miecza dobył i wówczas na znak sędziego kierującego egzekucją zdjęto mu opaskę i odczytano wolę Najjaśniejszego Pana”.
Ówczesny dyrektor główny Komisji Rządowej Sprawiedliwości, Fryderyk hrabia Skarbek wspomina w swych „Pamiętnikach”, że skazańcowi przedtem lekarz zbadał puls, który był całkowicie normalny. Dopiero gdy dowiedział się o łasce, „jakby magnetyczną pociągnięty siłą padł na kolana i obfitemi zalawszy się łzami, donośny wydał okrzyk: O moje dzieci!”.
Car Mikołaj I, pierwszy raz zabawił się w reżysera „dramatu na żywo” parę lat wcześniej, w politycznym procesie tak zwanych Pietraszowców. Już po wszystkich przygotowaniach do rozstrzelania, ponad dwudziestu skazańcom zakomunikowano o zamianie kary śmierci na wieloletnie ciężkie roboty. „Przeżyli oni – jak pisał Dostojewski – dziesięć strasznych, nieskończenie długich chwil oczekiwania na śmierć”.
Krwawe i widowiskowe traktowanie egzekucji – w zamierzeniu odstraszające – długo jeszcze dawało o sobie znać, ale już nie w Warszawie. Tu w prasie wywoływało raczej odrazę i sprzeciw.
Gdy u schyłku XIX wieku we Francji, w związku z narastaniem groźnych zbrodni, ponownie wprowadzono publiczne tracenie przestępców, Aleksander Świętochowski z dezaprobatą pisał w redagowanej przez siebie „Prawdzie”:
„Wielotysięczna masa otacza w Paryżu plac kaźni przez całą noc podczas tracenia skazanych; do więzień zakradają się reporterzy, ażeby wynieść dla czytelników garść nowin z przedednia śmierci mordercy; pisma ilustrowane przedstawiają ważniejsze chwile egzekucji, a obecna przy odcięciu głowy rzesza rzuca się na gilotynę, jak gdyby chciała nawąchać się lub nalizać świeżej krwi”.
„Tak jest wszędzie – oburzał się Świętochowski – pomimo napomnień, szyderstw, odradzań i gromów. Więc widocznie ten pociąg do obrazów tropionej, chwytanej, sądzonej i karanej zbrodni tkwi głęboko w naturze człowieka i oparł się wpływom tysiąców lat cywilizacji”.
Stanisław Milewski