Katastrofa lotnicza pod Tuszynem: pasażerowie, już przed startem, zostali skazani na pewną śmierć. Za sterami siedział ojciec znanego aktora
4 maja 2018
Tego poranka łódzkie lotnisko Lublinek tonęło we mgle. Pasażerski Li-2 o numerze rejestracyjnym SP-LKA szykował się do startu. Trasa Szczecin-Kraków z międzylądowaniem w Poznaniu i Łodzi. Maszyna pamiętała jeszcze czasy wojny. Teraz miała lecieć do Krakowa, pojawił się tylko pewien problem: mechanicy nie potrafili naprawić uszkodzonego silnika.
33-letni kapitan Marian Buczkowski (ojciec znanego aktora Zbigniewa Buczkowskiego) podjął decyzję, że nie usiądzie za sterami. Jedna z hipotez zakłada, że po chwili do pokoju pilotów wpadł wściekły oficer Urzędu Bezpieczeństwa. Był zdenerwowany, bo chodziło o to, aby szybko przewieźć do Krakowa jednego z funkcjonariuszy UB. Krzyczał, pytając dlaczego samolot nie wystartuje.
– Nie polecę, bo mamy awarię silnika. Nie będę ryzykował życia pasażerów – miał odpowiedzieć mu spokojnie Marian Buczkowski.
Funkcjonariusz postanowił nie dyskutować dłużej z kapitanem, wyciągnął pistolet, przytknął lufę do głowy Buczkowskiego, odbezpieczył i kazał wybierać: lot albo…
Kapitan usiadł za sterami, ale nie uleciał daleko. Maszyna spadła na ziemię we wsi Górki koło Tuszyna. Po chwili nastąpił wybuch. Nie było najmniejszej szansy na ratunek dla 16 osób znajdujących się na pokładzie. Godzinę później pojawiała się milicja i funkcjonariusze powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. Chwilę porozglądali się i kazali strażakom pilnować wraku. Dopiero po dwóch dniach pojawiły się na miejscu osoby, które dokładnie obejrzały miejsce katastrofy i zrobiły zdjęcia. Następnie teren został uprzątnięty przez wojsko.
Informacje o identycznej treści na temat katastrofy pojawiły się tylko w łódzkich i krakowskich dziennikach. Były to zaledwie kilkuzdaniowe notki, umieszczone na trzeciej stronie. Informowano, że powołano specjalną komisję, która miała zbadać przyczyny wypadku.
Według oficjalnej propagandy do katastrofy doszło z powodu złych warunków atmosferycznych oraz błędu pilota w wyborze wysokości. Tymczasem Marian Buczkowski był doświadczonym pilotem. Jeszcze przed wojną ukończył szkołę w Dęblinie. Podczas obrony Warszawy w 1939 roku został zestrzelony. Cudem uciekł z transportu do Katynia i przedostał się do Rumunii (ale wrócił i walczył w AK). Za wylatanie pół miliona kilometrów otrzymał prestiżową odznakę Ikara.
Żona kapitana została sama z dwójką małych dzieci i trzecim w drodze. Nietrudno domyślić się, jak było jej ciężko. Zdecydowała się nawet napisać do partii z prośbą o pomoc. Przyznano jej dwupokojowe mieszkanie z łazienką i kuchnią. Dobre i to, chociaż straty po mężu i samotnego zmagania się z życiem żadne luksusy nie były w stanie wynagrodzić.
Raportu specjalnej komisji, o której pisały gazety, nie udało się odnaleźć. W magazynach Archiwum Akt Nowych w Warszawie zachowały się dokumenty Ministerstwa Transportu, któremu podlegała komisja badająca wypadki w tamtym czasie. W teczce „Wypadki lotnicze 1950-1957” nie ma słowa o tej katastrofie. Dokumentów brakuje także w archiwum LOT-u.
27 listopada 2010 roku w Tuszynie odsłonięto obelisk upamiętniający katastrofę z napisem: Pamięci kpt. Mariana Buczkowskiego, 4 członków załogi oraz 12 pasażerów samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT, którzy zginęli w tym miejscu w dniu 15 listopada 1951 roku.