Minęło 39 lat od tragedii w Wilczym Jarze. Dwa autobusy spadły z mostu i runęły do Jeziora Żywieckiego. To jedna z przemilczanych katastrof PRL-u
27 listopada 2017
O świcie, 15 listopada 1978 roku, dwa autobusy spadły z mostu w Wilczym Jarze do Jeziora Żywickiego. Autosany runęły z wysokości 18 metrów. Bilans tej tragedii musiał być tragiczny i był…
W wypadku życie straciło 30 osób (27 górników, 2 kierowców i wdowa po pracowniku kopalni, który dwa tygodnie wcześniej zmarł w wypadku drogowym – 23-letnia kobieta zostawiła pod opieką rocznego synka i jechała do kopalni załatwić formalności po śmierci męża). Trzy najmłodsze ofiary miały po 18 lat, a najstarsza 48. 9 pasażerów udało się uratować. Kim byli pasażerowie PKS-ów, którzy po godzinie 4 rano zmierzali do pracy? To górnicy jadący do kopalni KWK „Brzeszcze”, KWK „Mysłowice” oraz lędzińskiej KWK „Ziemowit”.
Najpierw barierkę przebił pierwszy autobus i wpadł do wody. Za nim jechał kolejny. Kiedy kierowca tego drugiego zorientował się co się stało, zatrzymał pojazd. Jedni ruszyli na pomoc, a inni zostali na moście, aby dać znać zbliżającym się kolejnym pojazdom, by zdążyły wyhamować. Niestety, nie udało się to Bolesławowi Zoniowi prowadzącemu kolejny autobus. Autosan podzielił los pierwszego pojazdu i wpadł do jeziora.
Rozmiar tragedii był wstrząsający. Zwłoki, zanim wydobyto na brzeg, pływały w wodzie.
Kilka z nich trzeba było wycinać z pogniecionej karoserii autobusów. W akcji ratunkowej wykorzystano także amfibię, której operator wspominał, że musiał być niezwykle ostrożny, ponieważ każdy jego ruch mógł rozszarpać śrubą napędową ciała znajdujące się w wodzie.
Śledztwo milicyjne i prokuratorskie było prowadzone tak, aby za wszelką cenę udowodnić, że przyczyną katastrofy była oblodzona jezdnia. Chociaż do dzisiaj nie są znane przyczyny tragedii… Owszem, warunki na drodze nie należały do najlepszych (gołoledź), ale kierowcy radzili sobie w dużo gorszych sytuacjach. Autosany, które prowadzili były sprawne technicznie (potwierdzili to biegli sądowi). Winę za katastrofę zrzucano na obu kierowców, którzy ponoć nie dostosowali prędkości do warunków panujących na drodze. W oficjalnym komunikacie Polskiej Agencji Prasowej, pod którym podpisał się prokurator prokuratury wojewódzkiej w Bielsku-Białej podano: „Przyczyną katastrof drogowych było niezachowanie przez kierowców prędkości bezpiecznej (poniżej 30 km/godz.) w chwili zjazdu na most i właściwej techniki jazdy (…), co miało miejsce w szczególnie niekorzystnych warunkach atmosferycznych. W nocy temperatura spadła do minus 6 st. Celsjusza. Świadkowie mówili, że na drogach w pobliżu zbiorników wodnych „tworzyły się białe osady zamarzniętych kropel rosy”. Natomiast w regionie krążyła wersja o przyczynie wypadku. Miała nią być milicyjna nyska, która: w jednej wersji stała w poprzek mostu i blokowała przejazd, a w innej: reflektorami oślepiła kierowcę autobusu.
Przy moście na którym doszło do tragedii znajduje się tablica upamiętniająca ofiary, m.in. jednego z kierowców, Józefa Adamka – ojca słynnego polskiego pięściarza. Postawiono ją w 1990 roku.
Anna Jagodzińska