„Księżowski gang” wykradł z „więzienia” na Jasnej Górze kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i oddał spragnionemu cudów ludowi
16 stycznia 2018
W Polsce idea peregrynacji kopii jasnogórskiego obrazu sięga 1956 roku i wydarzeń związanych ze składanymi wówczas Jasnogórskimi Ślubami Narodu Polskiego. W lutym 1957 roku jasnogórscy paulini rozpoczęli przygotowanie kopii obrazu. Dzieło było wykonane w Toruniu, a 14 maja tegoż roku kopia trafiła do Rzymu. Tam została poświęcona przez papieża Piusa XII, który zaakceptował ideę peregrynacji. Tak oto w sierpniu 1957 roku rozpoczęła się wędrówka kopii cudownego wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej po polskich parafiach. Był to ważny element przygotowań do Milenium Chrztu Polski.
Peregrynacja rozpoczęła się od Archidiecezji Warszawskiej. Pomimo piętrzących się trudności ze strony komunistycznych władz, do milenijnego 1966 roku obraz nawiedził 10 diecezji. Cóż to było za przeżycie dla wiernych! Diecezja po diecezji, parafia po parafii przyjmowały Matkę Boską Jasnogórską, a każde spotkanie z nią przeradzało się w manifestację wiary i dodawało otuchy.
Służba Bezpieczeństwa od początku śledziła uroczystości i czekała na okazję, by peregrynację zatrzymać. W rezultacie, 6 września 1966 roku, na trasie między Warszawą a Katowicami, w lesie pod Będzinem, wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej został „aresztowany” przez funkcjonariuszy MO i przewieziony na Jasną Górę. Oficer MO wezwał ojca przeora i oświadczył: „Z rozkazu najwyższych władz państwowych obraz ma pozostać na Jasnej Górze. W razie niepodporządkowania się temu rozkazowi zostaną powołani do służby wojskowej wszyscy wasi klerycy i będzie zlikwidowany wasz klasztor warszawski”.
Obrazu przez całą dobę pilnowała milicja. Funkcjonariusze dodatkowo kontrolowali wszystkie pojazdy wyjeżdżające i opuszczające sanktuarium. Pielgrzymi nazywali milicjantów pilnujących obrazu „Szwedami XX wieku”.
Za przyzwoleniem kardynała
Od chwili „aresztowania” obrazu, po kraju wędrowała pusta rama i świeca. W czerwcu 1972 roku symbole te miały dotrzeć do Radomia. Wikariuszem parafii pw. Opieki Najświętszej Marii Panny był wtedy ksiądz Józef Wójcik. Młody duchowny postanowił uwolnić obraz, aby wierni mogli się nim cieszyć podczas radomskich uroczystości. O swoich planach poinformował kardynała Stefana Wyszyńskiego, który na te rewelacje odpowiedział: „Byłaby to nadzwyczajna rzecz. Lecz gdyby ci się nie udało, to ja jako prymas oświadczam ci, że ty już z więzienia nie wyjdziesz”. Po chwili miał dodać: „Spróbuj!”.
Jednak od pomysłu do wykonania zazwyczaj długa droga. Wikariusz przygotowywał się do zadania przez rok. Razem z księdzem Romanem Siudkiem jeździł do Częstochowy, aby sprawdzić ile czasu zajmie podróż. Trzeba było też dokładnie zbadać teren i możliwość wyniesienia płótna. Problem był z samym obrazem, ponieważ był on na tyle duży, że nie zmieściłby się do osobowego samochodu. Dlatego ksiądz namówił dwie zakonnice (s. Helenę Trętowską i s. Marię Kordos), aby użyczyły swojej nyski. Dzielne siostrzyczki ochoczo się zgodziły.
Wikary obliczył, że cała operacja nie powinna trwać dłużej niż 3 godziny. Skok zaplanowano na 12 czerwca 1972 roku. Wtajemniczeni w sprawę jechali oddzielnie. Spotkali się w lesie koło Piotrkowa. Wtedy ksiądz Siudek powiedział do sióstr: „Witamy w księżowskim gangu.”
Na miejscu udało się dorobić klucz do kaplicy, gdzie był przetrzymywany obraz, chociaż nie obyło się bez niespodzianek – pękło mydło, w którym miał być odbity. Ostatecznie akcja została przeprowadzona 13 czerwca. Nad ranem ksiądz Wójcik razem z księdzem Siudkiem wynieśli obraz. Następnie święty wizerunek został przekazany siostrom, które nyską wywiozły go z Jasnej Góry.
Przez kilka dni obraz ukrywany był w Radomiu. Światło dzienne ujrzał dopiero 18 czerwca, kiedy to wyruszył na radomskie uroczystości. Wierni (około 80 tys. osób) nie posiadali się z radości. Klękali, śpiewali, modlili się. Niejednej osobie płynęły łzy wzruszenia i niedowierzania. Ludzie spodziewali się pustych ram, tymczasem sześciu biskupów niosło wizerunek Matki Boskiej. W uroczystościach uczestniczył także kardynał Wyszyński i kardynał Karol Wojtyła, którzy ze wzruszeniem ucałowali obraz.
Ksiądz recydywista
Ksiądz Józef Wójcik słusznie przewidywał, że uwolnienie obrazu nie przejdzie bez echa. Władze PRL-u uznały peregrynację wizerunku za jeden z najgroźniejszych aspektów obchodów kościelnego Milenium, który mógł przeszkodzić im w walce o rząd dusz społeczeństwa. SB natychmiast rozpoczęło działanie pod kryptonimem „Fala”.
Wikariusz był pierwszym z podejrzanych, bo stwierdzono (słusznie zresztą), że wtedy cały dzień przebywał w Częstochowie. Przesłuchano go, ale prokuratura niczego się nie dowiedziała. Ostatecznie duchownego nie spotkały konsekwencje za wykradzenie obrazu z Jasnej Góry. Władza wolała nie wchodzić w konflikt z Kościołem i pozwoliła na dalszą peregrynację obrazu.
Dzielny wikariusz był jednak 18 razy karany przez władze PRL-u za inne występki. Dziewięciokrotnie był więziony m.in. za obronę krzyża, odprawianie mszy świętej oraz nauczanie dzieci i młodzieży religii. Pierwszy raz trafił do więzienia dwa miesiące po święceniach. Później w wywiadach mówił: „Bardzo przeżywałem tę sytuację, ale doszedłem do wniosku, że Pan Bóg czegoś ode mnie chce (…). Zahartował mnie ten pierwszy raz, więc następne nie były już takie straszne. Mocne wsparcie miałem ze strony księdza prymasa Wyszyńskiego i kardynała Wojtyły, którzy przysyłali mi listy i telegramy”.
Duchowny poniósł karę m.in. w 1958 roku, kiedy wyszło rozporządzenie o świeckości szkoły. Wtedy powiedział podczas niedzielnej mszy: „Polska to nie Rosja. Jak się w Rosji uczą dzieci bez krzyży, to nie znaczy, że w Polsce będzie tak samo. Mamy konstytucję, która gwarantuje wolność sumienia i wyznania. Jak wrócicie jutro do szkoły, domagajcie się, by krzyże wróciły na swoje miejsce”.
Dzieci posłuchały i zrobiły strajk w obronie krzyża. Stały na podwórzu i nie chciały wejść do szkoły. W szczególny sposób wsparli uczniów ich rodzice, którzy przyszli uzbrojeni w… młotki i gwoździe. Przynieśli ze sobą także własne krzyże, które przybili we wszystkich szkolnych pomieszczeniach. Wtedy kierownik szkoły zadzwonił po milicję. Następnego dnia ks. Wójcik został wezwany do prokuratury do Kielc. Na plebanię już nie wrócił – trafił do więzienia. Ubek, który przywiózł go do aresztu, szydził: „Wójcik, krzyże zdejmujemy i ani ręka, ani noga nam nie uschła, a wy posiedzicie sobie dwa lata!”.
Ostatecznie, za tamte słowa wygłoszone z ambony, ksiądz został skazany na miesiąc aresztu. Potem jednak wybuchła głośna sprawa konfliktu w Wierzbicy koło Radomia. Grupa ludzi wyrzuciła proboszcza, a jego były wikary założył nową, niezależną parafię. Mieszkańcy nie chcieli dopuścić do kościoła ludzi przysłanych przez biskupa.
Wtedy ksiądz Wójcik zgłosił się na ochotnika, aby służyć tym, którzy pozostali wierni kościołowi katolickiemu. Razem z innym księdzem odprawiał msze święte w prywatnych domach, stodołach i na podwórkach. Władza traktowała te nabożeństwa jako „nielegalne zgromadzenia”. Ksiądz Wójcik ponownie stanął przed sądem i kolegium do spraw wykroczeń. Wyrok: 4,5 tysiąca grzywny z zamianą na trzy miesiące aresztu. Nie zapłacił, a po uprawomocnieniu się wyroku nie stawił do odbycia kary, więc został zatrzymany. Kolejne szczęść lat wyglądało podobnie.
Anna Pacuła