Do „archiwum X” docierają akta różnych spraw: głośnych medialnie, w których zgromadzono po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tomów akt, jak również pozornie banalnych, w których materiał śledczy zmieścił się w kilku tekturowych teczkach. A tak właśnie było w przypadku Zdzisława Grabarczyka: zwykłego, przeciętnego, niczym niewyróżniającego się mężczyzny. Sprawa od początku była dość skomplikowana, bo policja o jego zniknięciu dowiedziała się dopiero kilkanaście tygodni po tym zdarzeniu. Po kilkumiesięcznym śledztwie sprawa została umorzona. Gdyby nie upór i determinacja śledczych być może nigdy nie udało się rozwikłać tej zagadki, choć i tak pozostało jeszcze wiele znaków zapytania!

Lata mijały, w sprawie Grabarczyka nie działo się nic nowego. Z formalnego punktu widzenia cały czas figurował on w bazie zaginionych. Jednak w jego rodzinnych stronach sprawa nie była już tak jednoznaczna, a wręcz przeciwnie – miała ona logiczne wytłumaczenie. Co pewien czas któryś z sąsiadów podejmował temat zaginionego mężczyzny. Jak zmora powracały plotki, jakoby został zamordowany, a jego ciało perfekcyjnie ukryte…

– Z uzyskanych przez nas drogą informacyjną informacji wynikało, że zaginiony mężczyzna został zamordowany – opowiada o kulisach śledztwa w sprawie jeden z policjantów. –  Domyślaliśmy się nawet, kto może posiadać szczegółową wiedzę na ten temat, nie wiedzieliśmy tylko jak złamać zmowę milczenia, która panowała w rodzinnych stronach Grabarczyka. Przestępca, dotyczy to przede wszystkim tych przypadkowych, którzy nie weszli wcześniej w konflikt z prawem, na początku boi się przede wszystkim kary za to, co zrobił. Takiego człowieka najbardziej przeraża wizja kilkuletniego odosobnienia w więzieniu. Później coraz bardziej zaczyna odczuwać ciężar popełnionego przestępstwa, do tego dochodzą wyrzuty sumienia. To jest o wiele bardziej dokuczliwe niż groźba wymierzonej kary przez sąd. Nie każdy jest zimnym wyrachowanym bandytą, nie każdy potrafi żyć z bagażem popełnionego przestępstwa i prędzej czy później chce wyrzucić z siebie skrywaną prawdę. Dobry, doświadczony policjant potrafi wyczuć taką sytuację i  – jeśli tylko nadarzy się taka okazja – namówić do zwierzeń!

Początkowo tajemnicą śledztwa było, w jaki sposób po dziesięciu latach od zaginięcia nagle nastąpił przełom w tej sprawie. Ale teraz wiemy już trochę więcej na ten temat!

Któregoś dnia do gdańskiej komendy policji nadszedł anonimowy list, którego nadawca nie tylko opisał okoliczności zaginięcia Zdzisława Grabarczyka, ale wskazywał na konkretnych ludzi, którzy posiadali niezwykle cenną wiedzę na ten temat. Na końcu ujawnił nawet, skąd wie o całej sprawie: przed kilkoma tygodniami podczas suto zakrapianej alkoholem imprezy o wszystkim miał mu opowiedzieć jeden ze świadków zabójstwa, którego z biegiem czasu  zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia z powodu skrywanego sekretu.

Informacje wydawały się wiarygodne, nadawca listu raczej nie fantazjował, pisał o rzeczach, o których mogło wiedzieć zaledwie kilka osób – opowiada jeden ze śledczych. –  Z tym większym optymizmem sięgnęliśmy po akta sprawy, którą od kilku lat pokrywał kurz w naszym archiwum.

Wydawało się, że w tej sytuacji sprawa powinna szybko ruszyć z miejsca. Niestety pojawił się pewien problem. Potencjalni świadkowie oskarżenia najprawdopodobniej bali się zeznawać w tej sprawie… bo sami mieli związek ze zniknięciem 32-letniego mężczyzny.

– Musieliśmy trochę nad nimi popracować – policjanci ujawniają kulisy śledztwa. – Najpierw przekonaliśmy ich, że wiemy jak i kto przyczynił się do zaginięcia Grabarczyka, potem uświadomiliśmy im, że nie będą odpowiadać za pomoc w ukryciu zwłok, bo ewentualne zarzuty i tak uległyby przedawnieniu. Czuliśmy, że jeden z drugim chce wyrzucić z siebie skrywane przez lata dramatyczne szczegóły. Wreszcie zaczęli mówić. Ze składanych zeznań, które miejscami różniły się w szczegółach, wyłaniał się obraz tragicznych wydarzeń, które rozegrały się latem 1998 roku.

 

Dramat podczas żniw

Żniwa zawsze łączyły ludzi. Sąsiad pomagał sąsiadowi, rodziny rodzinom, przyjaciele przyjaciołom. Tym bardziej, że nie każdego było stać na wynajęcie kombajnu. Starsi wiekiem gospodarze, pielęgnując obyczaje swoich ojców i dziadków, zaczynali żniwa od prostego rytuału. Mężczyzna zdejmował kapelusz, mówił „Boże dopomóż”, a po naostrzeniu kosy żegnał się i przystępował do pracy.

Dawniej, po rozpoczęciu żniw i pierwszym pokosie gospodyni rozkładała biały obrus na ziemi, układała na nim chleb, gorzałkę i kiełbasę, po czym żniwiarze siadali dookoła i jedli.

Andrzej Kramarz, mieszkaniec niewielkiej wioski Sąpolno koło Człuchowa w województwie pomorskim,  do pomocy przy pracach w żniwach na początku 1998 roku poprosił kilku znajomych, którzy akurat tamtego tragicznego dnia nie planowali żadnych prac w polu: Dariusza i Jarosława Kosińskich, mieszkającego w sąsiedztwie Janusza Ochnika oraz mieszkańca sąsiedniej wsi Zdzisława Grabarczyka. Ten ostatni zjawił się w jego obejściu trochę przypadkowo, ale ponieważ liczyła się każda para rąk jego również namówiono do pracy w polu.  Nie odmówił, bo w portfelu  ostatnio mu się nie przelewało, więc perspektywa  zarobienia paru groszy okazała się całkiem atrakcyjną. Mężczyźni ciężko pracowali do późnego popołudnia.  Zmęczeni ciężką pracą fizyczną przed osiemnastą wrócili do obejścia Kramarza. Gospodarz, jak tradycja nakazuje, zaprosił ich na poczęstunek suto zakrapiany alkoholem. Co  kilka minut napełniał kieliszki, chociaż sam nie pił bo miał jeszcze trochę pracy w gospodarstwie.  Goście nie przejmowali się tym, tym bardziej, że wraz z kolejną porcją alkoholu poprawiały im się humory i zapominali o zmęczeniu.

< 1 2 3 4 5>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]