Mieszkańcy Waszyngtonu oraz stanów Wirginia i Maryland łączyli śmierć 8 osób z zamachami, które wstrząsnęły światem 11 września 2001 roku cz. 4/6
21 kwietnia 2019
Teraz każdy czuł się celem. Po dziesięciu aktach terroru z zastosowaniem snajperskiego pocisku ludzie mówili: „Al-Kaida próbuje odwrócić uwagę Ameryki od kolejnej planowanej akcji na ogromną skalę”. Nikt nie miał poczucia bezpieczeństwa. Nawet przy tankowaniu benzyny, czynności traktowanej niemal jak odruch bezwarunkowy w kraju, gdzie po raz pierwszy na świecie automobil zastąpił konie.
Inni jednak obawiali się, że chodzi o coś zupełnie innego. Organizacje terrorystyczne celują w wielkich widowiskach. Terroryści wysadzający się w powietrze wraz ze swymi ofiarami pragną spektakularnych rezultatów. Jedna kulka w głowę to dla nich nic. Ta część opinii publicznej próbowała wylewać oliwę na wzburzony ocean całkowitego zastraszenia. „Ludzie, przestańcie poruszać się po ulicach swoich miast metodą na czworaka – nawoływali komentatorzy lokalnych gazet. – To nie Al-Kaida zagraża waszemu życiu; to jakiś szaleniec, a być może nawet kilku szaleńców, choć to ostatnie jest najmniej prawdopodobne.”
W sytuacji wyraźnego rozdwojenia opinii policja przyjęła jednoznaczne stanowisko: Jakkolwiek by to nie nazwać, jest to terroryzm. „Pragną narzucić nam terror, więc ich akcję określić można tylko i wyłącznie jednym słowem: to terroryści – powiedział 12 października 2002 roku w telewizji Ronald Knight, szeryf hrabstwa Spotsylvania, gdzie śmierć poniosło już dwoje ludzi. – W chwili obecnej nie ma znaczenia, czy jest to akcja lokalnego terrorysty, czy też terrorystów o powiązaniach międzynarodowych. Liczy się tylko to, że godzi ona prosto w ludzkie serca i umysły”.
W odpowiedzi na krytykę
W poniedziałek 14 października, w doroczne święto Krzysztofa Kolumba (Columbus Day) w sprawie snajpera głos zabrał sam prezydent. George W. Bush (senior – przyp. red.) nie krył swych emocji: „Robi mi się niedobrze gdy myślę o tym chorym człowieku, który uwielbia terroryzować społeczeństwo. Wywraca mi się w żołądku na myśl o wyrachowanym mordercy zabijającym niewinnych ludzi niemal na progu naszych domów. Pomyślmy o matkach przywożących dzieci do szkoły, próbujących chronić je przed snajperem. To nie jest Ameryka, którą dobrze znam…”
Prezydent przemawiał o drugiej po południu, a już wieczorem snajper dodał swój jednoznaczny komentarz do tych słów.
Kwadrans po godzinie dziewiątej na parkingu domu handlowego Home Depot, zaledwie siedem mil na zachód od Waszyngtonu, od kuli snajpera poniosła śmierć 47-letnia Linda Franklin. Stała obok swego męża Teda, który ładował dopiero co kupione drewniane półki do bagażnika eleganckiego samochodu, gdy raptem kobieta brocząc krwią zwaliła się na beton parkingu. Nikt nawet nie słyszał wystrzału.
Ten zamach miał wieloznaczną, chyba niezamierzoną, całkowicie przypadkową symbolikę. Był rzeczywiście wymierzony w samo serce Ameryki, bo ofiara reprezentowała wszystkie wartości i ambicje tego kraju. Linda Franklin, żona i matka dwojga dzieci, była agentką Federalnego Biura Śledczego (FBI). Została zastrzelona w dniu amerykańskiego święta narodowego, tuż po zakupach w Home Depot – symbolu amerykańskiej dbałości o dom i dobro rodziny. W miesiącach poprzedzających tę śmierć lekarze dokonali udanej operacji raka jej obu piersi. Skutecznie walcząc ze śmiertelnym zagrożeniem nie rezygnowała z aktywnego uprawiania sportu. Jeździła na nartach, pokonywała trudne rzeki w pontonie, uprawiała kolarstwo i górską wspinaczkę. Wraz z mężem Tedem, inżynierem komputerowym, mieli dalekosiężne plany: odkładali pieniądze na budowę dużego domu, a na razie wynajmowali mieszkanie, którego wnętrze udoskonalali z pomocą kompanii handlowej Home Depot. Snajperski zamach na parkingu tego magazynu położył kres tym planom.
Na fałszywym tropie
Reporterzy docierali do prawdziwych lub rzekomych świadków tragedii, już wcześniej przesłuchanych przez policję. Ludzie widzieli to, co podpowiadała im wyobraźnia. Jeden ze świadków tragicznej sceny na parkingu Home Depot jakoby dostrzegł snajpera w akcji: wyszedł ze swego vana i z odległości dokładnie 90 stóp oddał strzał z karabinu. Relację innego świadka opublikował wiarygodny dziennik „Washington Post”: sprawcą zamachu był mężczyzna oparty o burtę jasnego vana, celujący ze strzelby do Lindy Franklin. Natychmiast po oddaniu śmiertelnego strzału snajper wskoczył do swego pojazdu i odjechał z wyjątkowo dużą prędkością. Inny świadek widział rzekomo nawet rodzaj broni użytej przez zamachowca. Miał to być pistolet maszynowy AK-47 rosyjskiej produkcji.
Z tych trzech oraz innych podobnych im relacji policja wysnuła wniosek, że snajper działa w pojedynkę. Po tak wielu udanych zamachach traci poczucie zagrożenia, a więc wcześniej czy później wpadnie w jedną z wielu zastawionych na niego pułapek. Opisy jego pojazdu zgodnie potwierdzały przyjęte już od początku (niestety: całkowicie fałszywe) założenie, że terrorysta porusza się samochodem białego lub w ostateczności jasnego koloru. Zmieniały się tylko rodzaje tego pojazdu: z początku była to „pudełkowata” ciężarówka, potem wieloosobowy van, a wreszcie nawet czterodrzwiowy sedan, ale koniecznie biały albo jasny w kolorze.