Na biegnącej przez środek wsi drodze zgromadziła się spora liczba gapiów. Nikt jednak nie pomagał gasić ognia. Wszyscy stali i przyglądali się
17 marca 2019
Jedynie Waldemar Sz. z żoną i dwoma synami próbowali wiadrami lać wodę na przybudówkę, aby i ta nie spłonęła.
W czasach słusznie minionych własność prywatna w Polsce nie była mile widziana przez instytucje państwowe. Co prawda w 1987 roku, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, nie dochodziło już do „rozkułaczania”, czyli pozbawiania majątków, ale preferowano, przynajmniej w teorii, własność państwową.
Gdy zatem mieszkańcy wsi W. zaczęli zimą na przełomie 1986 i 1987 roku zgłaszać w Rejonowym Urzędzie Spraw Wewnętrznych w S. przypadki kradzieży drewna z ich prywatnych lasów, milicjanci lekceważyli te doniesienia i nie wszczynali spraw, spisując jedynie notatki, których można było nie zarejestrować, czy po prostu wyrzucić je do kosza.
Było też kilka innych powodów. Jednym z nich była dziwna forma własności części lasów, z których ginęły drzewa. Były to tzw. lasy wspólnotowe, należące do mieszkańców jednej wsi. Tu wycinanie należało uzgadniać ze wspólnotą, a nie ciąć, co i kiedy się komu podoba.
Tymczasem 40-letni Waldemar Sz. mieszkaniec W., wycinał drzewa, niczego z nikim nie uzgadniając. Robił to w tajemnicy, ale widocznym efektem jego działań była rosnąca na podwórku sterta desek i krokwi. Wszyscy wiedzieli, że chce budować stodołę i szopę na maszyny rolnicze, ale nie wiadomo było, skąd wziął drewno. Co prawda, miał dwa niewielkie kawałki lasu, ale rosły tam tylko dość młode i cienkie drzewa. Mieszkańcy dwóch pobliskich wsi zauważyli także pniaki nie tylko we wspólnotowych, ale także w swoich prywatnych lasach. Nie było tego dużo. U jednego z gospodarzy zniknęły dwa drzewa, u kolejnego jedno, a u innego trzy.
Powiadamiano o tym milicjantów, ale ci nie kwapili się do złapania złodzieja. Właścicielom lasów mówili, że nie wiadomo dokładnie, jak przebiegają granice na terenach leśnych. Pojawiał się także zarzut, że sami nielegalnie tną i kradną sobie nawzajem, a potem „lecą na milicję”.
Po kilku takich zgłoszeniach milicjanci pojechali w końcu do Waldemara Sz., chcąc uspokoić sytuację. Na podwórku znaleźli sporo zgromadzonego drewnianego materiału budowlanego, ale właściciel pokazał im dokumenty od leśników zezwalające mu na pozyskiwanie drewna we własnym lesie. Odjechali więc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Przecież problem tkwił w tym, że u siebie Waldemar Sz. nie wyciął nic, bo nie miał drzew nadających się do wycięcia.
Nerwowa sytuacja dla mieszkańców Rudy W. i W. trwała całą zimę. Wydawało się, że wyciszyła się wiosną, kiedy Waldemar Sz. zakończył gromadzenie materiału i rozpoczął budowę drewnianej stodoły i szopy. Pokrzywdzeni przez niego sąsiedzi, zaciskając bezsilnie pięści, patrzyli jak z ich drewna nieuczciwy sąsiad wznosi budynki.
Pewnej nocy w połowie czerwca 1987 roku zarówno straż pożarna, jak i milicja otrzymały informację o pożarze zabudowań w miejscowości W. Kiedy służby przybyły na miejsce, zastały niecodzienny widok. Ogień rozprzestrzeniał się na terenie posesji Waldemara Sz. Obejmował już całą nowo wybudowaną stodołę i przechodził na stojącą obok przybudówkę. Na biegnącej przez środek wsi drodze zgromadziła się spora liczba ludzi, ale nikt nie pomagał gasić ognia. Wszyscy bezczynnie przyglądali się płomieniom. Jedynie Waldemar Sz. z żoną i dwoma synami próbowali wiadrami lać wodę na przybudówkę, aby i ta im nie spłonęła. Niecodzienność tego widoku wynikała właśnie z biernej postawy sąsiadów. Zawsze w gaszeniu pożaru na wsi brali udział wszyscy, którzy byli w pobliżu. Każdy pomagał, jak mógł, podczas gdy tutaj nie pomagał nikt.
Przybyli na miejsce strażacy skoncentrowali się na osłanianiu domu mieszkalnego i obory, uznając, że stodoła i przybudówka nie są do uratowania. Dwa nowo postawione budynki spłonęły całkowicie, pozostałe udało się uratować.
Waldemar Sz. złożył zawiadomienie o podpaleniu i taką samą ocenę przyczyn pożaru wystawili strażacy. Orzeczono, że było to podpalenie z użyciem łatwopalnego płynu, najprawdopodobniej benzyny. Ich zdaniem ogień podłożono w kilku miejscach równocześnie i dlatego tak szybko się rozprzestrzenił, czyniąc akcję gaśniczą bezskuteczną.
Poszkodowany zeznając, powiedział z goryczą, że podczas pożaru błagał sąsiadów o pomoc. Nikt jednak do niego nie dołączył, a ktoś tylko krzyknął: – Czego żałujesz? Przecież nie ze swojego stawiałeś, to nie tracisz.
Nie zauważył, kto to krzyknął, ale wiele osób roześmiało się na tę uwagę.
Milicjanci znali jego sytuację i wiedzieli o kradzieżach drewna, więc domyślali się, że pożar był zemstą mieszkańców W. za postępowanie Waldemara Sz. Nic jednak nikomu nie udało się udowodnić.
Jedyne słowa pocieszenia, jakie sąsiedzi znaleźli dla Waldemara Sz. brzmiały: – Ciesz się, że spalili to teraz, a nie poczekali do żniw. Wtedy straciłbyś także przechowywane plony.
Waldemar Sz. wytrzymał w W. jeszcze dwa lata i sprzedawszy gospodarstwo, przeprowadził się do innej miejscowości.
Dariusz Gizak