Departament Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości w raporcie z końca 1990 roku na temat afery alkoholowej ocenił: „W latach 1988-1990 Milicja Obywatelska, zajmując się przede wszystkim sprawami politycznymi prawie w ogóle zaniechała działań operacyjnych związanych z wykrywaniem przestępstw gospodarczych, co w efekcie wytworzyło poczucie bezkarności działania”.

Wystarczył jeden podpis

Wszystko rozpoczęło się w piątek, 30 grudnia 1988 roku. Większość ludzi szykowała się do zbliżającej się zabawy sylwestrowej. Tamtego dnia Dominik Jastrzębski – minister współpracy gospodarczej z zagranicą – podpisuje zarządzenie, które dla wielu jest niczym spóźniony prezent od świętego Mikołaja. Wynikało z niego, że koncesja na import alkoholi na własny użytek przestaje być wymagana. Tym samym było to zniesienie koncesji na import alkoholu do kraju. Osoby prywatne, sprowadzające alkohol na własny użytek, miały płacić jedynie niewielkie cło.

Nowe przepisy były konsekwencją liberalizacji prawa gospodarczego, które od połowy 1988 roku wprowadzał ówczesny rząd Mieczysława Rakowskiego. Obok pozytywnych aspektów nowego zjawiska, jak rozwój małych przedsiębiorstw tworzących zalążek przyszłego sektora prywatnego, możliwość swobodnego podróżowania po świecie, likwidacja kartek i bonów towarowych czy wprowadzenie rynkowego obrotu towarami, w tym także handlu walutami, powstały groźne luki prawne. Jedna z nich dotyczyła właśnie alkoholu.

Ta pozornie mało ważna zmiana była początkiem bezkoncesyjnego importu do Polski milionów litrów spirytusu. Deklaracji granicznych nie sposób było zweryfikować. Dobrze przygotowani i jeszcze lepiej poinformowani biznesmeni w ciągu zaledwie kilku tygodni zgromadzili olbrzymi kapitał na tzw. aferze alkoholowej, nazywanej także „schnapsgate”. Tak jak w przypadku prawa dewizowego, które zostało wprowadzone w połowie marca 1988 roku i minutę po jego wejściu w życie na granicach pojawiły się pierwsze legalnie działające kantory wymiany walut, już pierwszej nocy na wjazd do Polski czekały cysterny wypełnione niemieckim spirytusem. Pierwsze z nich przekroczyły granicę zaledwie kilka minut po wprowadzeniu luki prawnej.

 

Proceder był zawsze ten sam… Zakupiony za bezcen w zachodnioeuropejskich gorzelniach spirytus trafiał do polskich rozlewni, gdzie rozcieńczano go wodą i jako markową wódkę ze sfałszowanymi etykietami przelewano do butelek. Ze sprzedażą trefnego towaru nie było żadnego problemu.

Wszystko działo się wedle zasady „kto pierwszy, ten lepszy”. Kto wcześniej wiedział o decyzji Jastrzębskiego, ten wyprzedzał konkurencję. Rynek był wygłodzony i gotów wchłonąć każdą ilość alkoholu. Polacy mieli za sobą wiele lat alkoholu na kartki (niepijący mogli wymienić go na czekoladę dla dzieci, z czego często korzystali) i pokątnego pędzenia bimbru, które w dekadzie lat 80. rozwinęło się na niespotykaną skalę. Walka z tym zjawiskiem przypominała pracę Syzyfa.

W sierpniu 1989 roku podniesiono krajowe ceny wyrobów spirytusowych, co paradoksalnie sprawiło, że import spirytusu stał się jeszcze bardziej opłacalny. Jak to się działo, że hektolitry wysokoprocentowych trunków stawały się – na papierze – alkoholem na własny użytek? Na to pytanie w wielu przypadkach nie sposób udzielić odpowiedzi. Importerzy stosowali różne chwyty, np. „na wesele córki, pogrzeb matki”. Czasem ordynarnie fałszowali faktury. Przy działalności na większą skalę opłacało się założyć cały łańcuch spółek, które „czyściły” sprowadzany z zagranicy alkohol.

Powołanie we wrześniu 1989 roku rządu Tadeusza Mazowieckiego niczego w tej kwestii nie zmieniło. Coraz głośniej mówiło się o aferze alkoholowej, o dziesiątkach, jeśli nie setkach milionów dolarów, jakie Skarb Państwa tracił z tytułu niezapłaconych ceł i podatków od sprowadzanego do Polski alkoholu. Mimo to karawany cystern nadal ciągnęły przez przejścia graniczne, a celnicy – niekoniecznie za darmo – brali za dobrą monetę wyjaśnienie, że to wszystko „na własny użytek”.

Owszem, rząd parę razy uszczelniał przepisy, ale natychmiast znajdowano kolejne luki i furtki prawne: możliwość sprowadzania alkoholu bez żadnych ograniczeń przez „osoby zagraniczne” – cokolwiek by to miało znaczyć albo „w obrocie niehandlowym”. Od listopada 1989 roku towary sprowadzane przez składy celne obłożone były niższym cłem. Dla bogacących się w ekspresowym tempie importerów nie był to żaden problem – skierować rzekę alkoholu przez składy celne.

Dopiero w lipcu 1990 roku przywrócono kontyngenty na import alkoholu, co można potraktować jako zakończenie „afery alkoholowej”. Kiedy cofnięto przepisy i import alkoholu znowu stał się domeną państwa, olbrzymie grupy przestępcze nie pogodziły się z utratą zysków. Pospolici bandyci zaczęli napadać na karawany przemytników. Poszkodowani nie zgłaszali tych przestępstw organom ścigania, bo przecież sami działali nielegalnie. Jeden tir, który wjechał do kraju z ominięciem opłat celnych, oznaczał dla grup przestępczych zysk w wysokości nawet 150 tys. dolarów. Pamiętajmy, że na początku lat 90. ubiegłego stulecia amerykańska waluta miała o wiele większą siłę nabywczą – statystyczny Polak za miesięczną pensję mógł kupić około 100 dolarów.

< 1 2 3 4>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]