Na przełomie lat 80. i 90. w majestacie prawa uchylono furtkę, dzięki której do Polski legalnie sprowadzano miliony litrów spirytusu
6 kwietnia 2019
Oczywiście dyskusyjną rzeczą jest wielkość tych fortun. Ponoć największe pieniądze robili ludzie mieszkający wzdłuż zachodniej granicy. Biorąc pod uwagę krwawe wojny gangów o strefy wpływów, do jakich dochodziło na Dolnym Śląsku i w okolicach Szczecina, na pewno w twierdzeniu tym jest sporo racji. Tajemnicą poliszynela jest, że kiedy upadała PRL, cinkciarze ze Szczecina postanowili zainwestować pieniądze i wykorzystać otwarte granice. Inwestowali w przemyt alkoholu i papierosów. Setki tirów z Holandii i Francji przejeżdżało przez granicę ze spirytusem Royal, podrobioną whisky i koniakiem.
Autorzy książki „Alfabet mafii” dotarli do szczecińskich cinkciarzy, którzy tak wspominali tamten okres:
– To były szybkie i wielkie pieniądze. Niektórzy zupełnie wariowali. Na przykład taki H. znany był z tego, że rozdaje pieniądze. Pełno różnych mewek i sępów kręciło się wokół niego. Jak się upił, to zwijał studolarówki w kulki, rozrzucał po podłodze w knajpie i wołał: „Cip, cip, cip”. Na kolanach zbierali, a on darł się: „Nie mnie lubicie, ale moje pieniądze!”. W 1991 roku zaczęły się pierwsze napady na tiry. Ktoś dobrze wiedział, którędy i kiedy będzie jechał tir z trefnym towarem. Czaili się na parkingach. Kierowcy przystawiali pistolet do głowy i porywali ciężarówkę. Oficjalnie przestępstwa nie było. Przecież nikt nie pójdzie na policję i nie powie, że właśnie zrabowali mu tira z royalem, który przemycił. W pewnym momencie napady ustały, bo przemytnicy woleli regularnie odpalać im dolę, niż ryzykować stratę całego konwoju. Z czasem „organizacji” musiał płacić w Szczecinie każdy, kto zarabiał pieniądze na granicy: „mrówki” przenoszące towar w podręcznych bagażach, „wielbłądy” przedzierające się nocą przez zieloną granicę z plecakami papierosów i wielcy przemytnicy.
Mariusz Lubieniecki