Na ulicy Rybnej, pod numerem trzecim, zabił pan Grzeszolski, żonę z trójką dzieci…
12 grudnia 2018
To ponoć jedna z popularniejszych piosenek przyśpiewek, którą w swoim repertuarze miały kapele podwórkowe w Sosnowcu i sąsiednich miastach Zagłębia przed wybuchem drugiej wojny światowej. Tragedia tej rodziny, a potem rozprawa sądowa, były jedną z najgłośniejszych spraw karnych II Rzeczpospolitej, którą porównuje się do poszlakowego procesu Rity Gordonowej. Tajemnicze i tragiczne wydarzenia nigdy nie zostały do końca wyjaśnione!
Nic nie zapowiadało pierwszej tragedii, do której doszło w mieszkającej w Sosnowcu, zamożnej rodzinie Grzeszolskich, w pierwszej połowie stycznia 1933 roku. Wtedy jeszcze nikt nie podejrzewał, że jest to początek czarnej serii w tym domu… Wszystko zaczęło się pewnego grudniowego wieczora, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, kiedy panią Annę, matkę nastoletnich bliźniaków, niespodziewanie dopadł rozstrój żołądka. Początkowo tłumaczono to zwykłym zatruciem, niestety z dnia na dzień jej stan zdrowia stawał się coraz bardziej poważny. Kobieta słabła w oczach, dostała wysokiej temperatury, a torsje stawały się coraz silniejsze. Mało tego, z czasem zaczęły jej wypadać włosy, a tego nikt nie był w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Łysienie od bólu brzucha?! To wydawało się kompletnie irracjonalne. Nikt nie myślał ani o świętach, ani o sylwestrowej zabawie.
Z chorą było coraz gorzej. Któregoś dnia wezwano do niej kolejnego doktora, tym razem Józefa Anisfelda („Medyk od dziesięciu lat praktykuje na przedmieściu Sosnowca Pogoń wśród skrajnej nędzy i wydaje się, że sam cierpi nędzę razem ze swymi pacjentami” – pisał o nim jeden z reporterów sądowych).
– W styczniu 1933 roku przyszli do mnie do mieszkania dwaj mężczyźni, kazali mi wstać z łóżka, ubrać się i iść do chorego – zeznała medyk. – Była to Grzeszolska. Już po drodze mówili, że prawdopodobnie chorej nic nie pomoże, że jest to jakiś nagły atak. Kazałem im kupić dwa zastrzyki na serce, a gdy wszedłem do mieszkania, zastałem tam straszny krzyk i zgiełk. Chorą, leżącą na łóżku, nacierano na całym ciele. Gdy zrobiłem zastrzyk, przekonałem się, że to już był trup. Osoba, do której mnie wezwano, zmarła co najmniej przed trzema godzinami. Gdy wychodziłem z mieszkania Grzeszolskich, zawołali mnie do siebie mieszkający piętro niżej teściowie Grzeszolskiego – Bugajowie. Pytali, czy nie widzę tutaj przypadku otrucia. Zapytałem, czy chora nie miała jakiegoś zmartwienia. Mówili, że tak, bo Grzeszolski się zakochał.
– Dlaczego pan od razu nie wystawił świadectwa zgonu? – dociekał trzy lata później sędzia.
– Nie lubię wystawiać świadectw śmierci, bo nie lubię chodzić tam, gdzie jest śmierć. Nie chcę, żeby się do mnie taka fama przywiązała, że gdzie ja chodzę, tam jest śmierć…
W akcie zgonu jako przyczynę śmierci lekarz wpisał „otłuszczenie serca” i nie było w tym nic dziwnego. Zmarła, pomimo niskiego wzrostu, ważyła ponad sto kilogramów. Podejmowane w przeszłości próby schudnięcia nie na wiele się zdały. Siłą rzeczy musiało się to odbić na jej zdrowiu i krótszym życiu. Przeprowadzona sekcja zwłok nie ujawniła zabójstwa, mimo że przed śmiercią kobieta kilka razy z niezrozumiałych powodów nagle zasłabła. Dla lekarza było to tylko potwierdzeniem rozwijającej się choroby serca.
***
Życie w rodzinie Grzeszolskich musiało toczyć się dalej. Pan Grzeszolski rzucił się w wir pracy, zaś nastoletnie dzieci zajęły się nauka i swoimi sprawami. W ich wychowaniu ojcu pomagała siostra zmarłej – pani Kuczalska oraz służąca – panna Maria Cabajówna. Żałoba pana Grzeszolskiego nie trwała jednak długo bo coraz częściej można go było spotkać na ulicach i w restauracjach Sosnowca z młodziutką panną Pelagią Staciwińską, uczennicą miejscowego seminarium nauczycielskiego. Niektórzy byli tym bardzo zgorszeni, jednak najbardziej z tego romansu niezadowolona była dwójka jego dzieci – bliźniaków. Nastolatki wrogo nastawiły się do starszej o kilka lat panny, która – ojciec tego przed nimi nie ukrywał – miała zostać ich macochą.
Od śmierci Anny Grzeszolskiej minął rok. Pierwszego marca 1934 roku zmarł 16-letni Jerzy Grzeszolski. Kilkanaście dni wcześniej, po zjedzeniu obiadu, chłopak dostał nudności, potem wymiotów. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zatrucie pokarmowe, ale zagadkowe w tym wszystkim były powtarzające się kłucia naskórka:
– Mam wrażenie, że co pewien czas ktoś kłuje mnie szpilką w różne części ciała – skarżył się ojcu.
Objawy nie ustępowały, wręcz przeciwnie – nasilały się z dnia na dzień. Wzywano różnych lekarzy, jednak żaden z nich nie był w stanie postawić trafnej diagnozy. Tymczasem Jerzyk – jak mówiła o nim rodzina – czuł się coraz gorzej: pojawiły się silne bóle głowy i kręgosłupa, z zupełnie niezrozumiałych powodów w ciągu kilku dni prawie całkiem wyłysiał.
Nie wiadomo z jakich powodów zaraz po jego zgonie pojawiły się pogłoski, że chłopiec został otruty przez swojego ojca. Nie wiadomo też, na jakiej podstawie pojawiły się takie oskarżenia, a także kto i dlaczego je rozsiewał. O dramacie w rodzinie Grzeszolskich mówiło prawie całe miasto. A dramatyczne wydarzenia zdawały się nie mieć końca! Kostucha znowu zastukała do mieszkania Grzeszolskich.