W 1989 r. miały miejsce największe w powojennej historii Polski bunty więzienne. Efektem ich stłumienia były setki rannych, jak również kilku zabitych
23 stycznia 2018
Dopiero w poniedziałek pękła bariera ograniczająca dostęp dziennikarzy do głównych źródeł informacji na temat buntu w Czarnem. Wcześniej nikt z nimi nie rozmawiał i nie udzielał żadnych wiadomości, a decyzja o blokadzie informacji ponoć zapadła na szczeblu ministerialnym w Warszawie. W tamtejszym więzieniu zorganizowano konferencję prasową, w trakcie której przedstawiciele mediów mieli okazję zapoznać się ze skalą zniszczeń po zamieszkach.
– „Widok zakładu jest trudny do opisania i wygląda on jakby tam znajdowało się oko cyklonu” – opisywał krajobraz po trzydniowym buncie dziennikarz „Głosu Pomorza”. – Między, w większości zdemolowanymi i wypalonymi pawilonami, sterty zniszczonego sprzętu. Pod nogami wszystko, co tylko nadawało się do budowania barykad i odpierania ataku sił porządkowych – od prętów, łożysk, części metalowych, różnego rodzaju ostrzy, dzid, półek aż po słoiki z przetworami. Kompletnie zniszczona świetlica; na podłogach tego i innych pomieszczeń sterty rzeczy osobistych skazanych, książki, zapasy żywności, odzież oraz inny sprzęt. Wszystko razem potwornie zmaltretowane i zniszczone. Spalenizna i szczypiący w oczy gaz odstraszają od zrujnowanego magazynu żywności. Tam, gdzie jeszcze niedawno było wiele ton mąki, tylko popiół i zgliszcza pod grożącym zawaleniem stropem.
Bunt w Czarnem nie wybuchł nagle z godziny na godzinę. Po drugiej stronie więziennego muru niespokojnie było już od dłuższego czasu. Kilka miesięcy wcześniej, w przywięziennych warsztatach doszło do pierwszej próby sił. Więźniowie weszli na znajdujące się tam silosy i odmówili pracy.
Naprędce zrobili szałasy i obwieścili, że nie zejdą, dopóki nie zostaną spełnione ich postulaty, m. in. zwiększenie paczek żywnościowych. Zeszli stamtąd dopiero po kilkunastu dniach, kiedy szefostwo więzienia obiecało spełnić ich żądania. Kolejne tygodnie przynoszą eskalację tego rodzaju protestów. W połowie listopada więźniowie odmówili gotowania sobie posiłków. Przygotowywali je i dostarczali na teren oddziałów mieszkalnych funkcjonariusze służby więziennej. Kolejnym etapem była odmowa pracy w więziennej kotłowni.
To wszystko przez „chorobę amnestyjną”
18 grudnia 1989 roku „Gazeta Wyborcza” przyniosła informację o biciu recydywistów wywożonych z zakładów karnych objętych buntami. Profesor Ewa Łętowska, ówczesny Rzecznik Praw Obywatelskich, zarządziła zbadanie tych doniesień. Szybko okazało się, że największych naruszeń prawa dopuszczono się w stosunku do buntowników z Czarnego. W pierwszej fazie, bezpośrednio po stłumieniu buntu przez funkcjonariuszy MO, komandosów i strażników więziennych, miały miejsce takie zdarzenia, jak: rozbieranie skazanych i zabieranie im rzeczy osobistych, przedmiotów wartościowych, znęcanie psychiczne i przymus fizyczny. Opornych szarpano i bito. Pozostając w drelichu więziennym, często niekompletnym, musieli przejść przez tzw. ścieżkę zdrowia. Trzeba było ją przejść powoli. Byli bici, zaś ci, którzy upadli – kopani.
Szczególnie mocno bito grypsujących, a jeszcze bardziej „senatorów” – w ten sposób nazywano więźniów-członków komitetów protestacyjnych. Kiedy w szpaler wchodził „senator”, krzykiem informowano o tym bijących funkcjonariuszy. Niektórzy musieli przejść dwukrotnie przez ten szpaler. Po ukończeniu „ścieżki zdrowia” buntowników zbierano w małe grupy i znęcano się nad nimi psychicznie i fizycznie. Kazano im oświadczyć w pozycji na klęczkach, że kochają służbę więzienną, i całować pałkę. Niektórych bito również w drodze do pawilonów. Przez cały czas towarzyszył im akompaniament wyzwisk i pogróżek szczególnie wrogo nastawionych funkcjonariuszy. W niektórych pawilonach oddzielono zdrowych od chorych i bito tylko tych pierwszych. Bici byli nie tylko pałkami, ale i kantem tarczy, pięściami…
Największe i najpoważniejsze w dziejach polskiego więziennictwa bunty nie mogły przejść bez echa. Komisja powołana przez ministra sprawiedliwości miała ustalić przyczyny, przebieg i skutki protestu. Nikt nie miał wątpliwości, że bezpośrednią przyczyną było niezadowolenie skazanych z amnestii, która nie objęła recydywistów.
Przedwczesne rozbudzenie nadziei na złagodzenie wyroku oraz długotrwałe dyskusje i kontrowersje nad ostatecznym kształtem ustawy wywołały u skazanych „chorobę amnestyjną”, która przerodziła się w niebezpieczną agresję.
Według komisji, można było uniknąć buntów – pod warunkiem, że skazani nie mieliby możliwości wydostania się z cel. Tymczasem zrobili to wyjątkowo szybko i łatwo. W Czarnem i Nowogardzie nastąpiło to poprzez taranowanie drzwi cel metalowymi łóżkami, były przypadki, kiedy wybijano je ze ścian wraz z futryną i częścią muru. Podobnie rozbijano kraty przy drzwiach wyjściowych z pawilonów. Uwolnieniu się skazanych w Goleniowie sprzyjała swoboda poruszania się po zakładzie przedstawicieli komitetu protestacyjnego.
Prokurator wszczyna śledztwo
Obok komisji ministerialnej i Rzecznika Praw Obywatelskich, buntem zajęła się przede wszystkim prokuratura. W sprawę zaangażowanych było łącznie 15 prokuratorów, w ciągu trzech miesięcy przesłuchano 1470 więźniów, czego plonem było 20 tomów akt. Przesłuchiwani więźniowie chętnie powtarzali plotki i zasłyszane od innych skazanych historie. Gdy jednak pytano ich o fakty, daty, nazwiska, zdarzenia i ludzi, zasłaniali się niepamięcią i unikali odpowiedzi. Niemniej prokuratura potwierdziła doniesienia o ścieżkach zdrowia i przemocy fizycznej wobec skazanych. W 2 – 3 osobowych celach umieszczano po 20. i więcej więźniów. Niektórym przez 3 – 4 dni nie dostarczano wody ani jedzenia.
Aby zdobyć wiarygodne zeznania i materiały dowodowe, prokuratorzy sporządzili w czasie śledztwa tablicę, na której umieszczono zdjęcia kilkudziesięciu najaktywniejszych pogromców zbuntowanych więźniów. To pomogło w dokumentowaniu przemocy, bowiem skazani znali swoich strażników często jedynie pod pseudonimami. Dzięki temu można było ustalić ich nazwiska i funkcje. Prokuratorzy zdawali sobie sprawę, że skazani mogą kłamać, oczerniać najbardziej znienawidzonych strażników. Dopiero kiedy jedną osobę wskazało przynajmniej kilkunastu osadzonych, mogło to być podstawą do formułowania ewentualnych zarzutów. Przed pochopnym ich stawianiem przestrzegał ówczesny minister sprawiedliwości, Aleksander Bentkowski: Uważam, że samowolę strażników trzeba tępić z całą bezwzględnością. Z drugiej jednak strony staram się zrozumieć tych funkcjonariuszy, którzy w pewnym momencie nie wytrzymali napięcia nerwowego. Przewrotnością sprawiedliwości jest to, że ci, którzy spowodowali tak olbrzymie straty, którzy zamordowali pięciu ze swoich współtowarzyszy, ci najprawdopodobniej unikną odpowiedzialności, bowiem będzie niemożliwe ustalenie sprawców. Natomiast ci, na oczach których to wszystko się rozgrywało, ci, którzy byli przez wiele tygodni obrażani, lżeni i wyzywani od najgorszych, będą musieli ponieść teraz konsekwencje.
Więźniowie niemal jednogłośnie zeznawali, że bili ich wyłącznie niżsi rangą milicjanci. Oficerowie milicji i kierownictwo zakładu próbowali odwieść swoich podwładnych od samosądów i bestialskiego traktowania więźniów, lecz jak widać, nie na wiele to się zdało. Mało brakowało, by również niektórzy milicjanci oberwali pałkami po plecach od kolegów ze służby więziennej, kiedy próbowali z ich rąk wydostać rannych albo nieprzytomnych więźniów. Przesłuchiwani przez prokuraturę funkcjonariusze MO potwierdzali przypadki katowania skazanych.
Wydawało się, że w obliczu takiego materiału dowodowego sąd nie będzie miał wątpliwości co do winy podejrzanych. Było nawet dziesięciu podejrzanych, którym przedstawiono zarzuty stosowania przemocy wobec uczestników buntu, ale żaden z nich nie przyznawał się do winy. Wszyscy strażnicy więzienni jak jeden mąż twierdzili, że po spacyfikowaniu buntu przez milicyjnych komandosów nikt nie używał jakiejkolwiek przemocy wobec skazanych. Słowo przeciwko słowu! Oprócz pomówień i zaprzeczeń nie było żadnych dowodów, choćby dokumentacji filmowej, a jeśli taka była to nigdy jej nie ujawniono. W sprawie o pobicie więźniów w Czarnem nie zapadły żadne wyroki. Zmieniały się składy orzekające, zarzuty, wreszcie sprawa została umorzona z powodu przedawnienia. Nie udało się również wskazać bezpośrednich sprawców buntu.
W czasie trzydniowego buntu w grudniu 1989 roku zniszczono prawie całe więzienie. Niektóre oddziały były nie do odbudowania. Wówczas zdecydowano o rozmieszczeniu skazanych w innych więzieniach. Z półtora tysiąca zostało około ośmiuset osób. Odbudowa samego zakładu, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, trwała do 2008 roku.