Około trzeciej dwadzieścia pluton SWAT rzucił granaty oślepiająco-ogłuszające i z wielkim wrzaskiem przystąpił do ataku. Agenci rozbili jedno z okien Chevroleta. Ze smrodliwego wnętrza wyciągnięto dwóch zaspanych Murzynów. Byli to: 43-letni John Muhammad i osiemnastolatek Lee Malvo, para znana w niektórych rejonach USA jako ojciec i syn. Agenci pozatykali nosy. Obaj wydzielali woń ciał niemytych od tygodni, a w środku walała się odzież przemieszana z pojemnikami po żywności. Jeden z agentów pozwolił sobie na złośliwość: „Ludzie, gdybyście przechwycili te dziesięć milionów dolarów, to pierwszym waszym zakupem powinna być  kostka mydła”.

Podczas gdy „ojciec” i „syn” zostali przewiezieni do siedziby policji Montgomery County, ich samochód ujawnił swe tajemnice. Była to ruchoma forteca, wehikuł zaprojektowany do zabijania.

W bagażniku mieściło się snajperskie gniazdo, do którego strzelec mógł się wczołgać swobodnie nawet w ruchu, po opuszczeniu tylnych foteli. Leżąc po snajpersku, wygodnie na brzuchu, z nogami rozrzuconymi szeroko, Muhammad albo Malvo celowali do kolejnych ofiar, wysuwając lufę karabinu przez wycięty otwór w miejscu po zamku bagażnika. Gdy nie musieli strzelać, ten otwór zatykali brudną skarpetą. Strzelali na zmianę (to znaczy: jeden prowadził samochód, drugi zabijał) z karabinu Bushmaster XM15, rynkowej wersji wojskowego M-16, znalezionego z zapasem amunicji za tylnym siedzeniem. W rejonie Waszyngtonu zabili dziesięć osób, a zranili trzy. Ale przedtem lubili  popisywać się wzajemnie przed sobą celnym strzałem w podróży przez Amerykę.

 

Wreszcie ujęci!

Piątkowy poranek, 25 października 2002 roku, zapowiadał nowe życie w USA. Stacje radiowe i telewizyjne zachłystywały się najnowszym sukcesem amerykańskiej policji. Ludzie dojeżdżający do pracy w stolicy kraju nie musieli się już trwożnie rozglądać na boki w oczekiwaniu na śmierć od kuli snajpera. Autobusy szkolne wypuszczały ze swoich wnętrz tłumy rozdokazywanych dzieciaków. „FINALLY CAUGHT!” („Wreszcie ujęci!”) – obwieszczały popołudniówki. „Dzięki Bogu, to już koniec!” – wykrzykiwał tego ranka na pierwszej stronie londyński dziennik „The Independent”, wykorzystując sześciogodzinną przewagę czasową nad amerykańską prasą ze Wschodniego Wybrzeża w podawaniu wiadomości o światowym znaczeniu.

Cały zachodni świat odetchnął z ulgą. Strzelanie do ludzi wybranych przypadkowo z ulicznego chodnika nie było akcją terrorystyczną w wykonaniu międzynarodowych organizacji. To nie islamiści z Al-Kaidy, lecz dwóch amerykańskich frustratów terroryzowało przez trzy tygodnie października 2002 roku rejon wokół stolicy kraju.

Zanim snajperska para sterroryzowała Amerykę, byli to zwyczajni Murzyni, z których każdy posiadał rozliczne talenty i dążenia. Oto John Muhammad: zawodowy armijny snajper. W życiu prywatnym pragnął zostać człowiekiem biznesu, jednak przedtem chciał odebrać rozwiedzionej z nim kobiecie troje dzieci. A oto Lee Malvo: nastolatek pozbawiony ojcowskiej opieki, jednak świetny uczeń, w szkole średniej zdradzający talenty artystyczne.

Zbliżył ich zwykły przypadek. Zostali parą straceńców. Zabili i ciężko zranili kilkunastu ludzi, a jeśli do tego dodać bliskich, krewnych i znajomych tych bezsensownych ofiar, łącznie zniszczyli życie kilkuset osób.

 

Bliźniacze losy

John Muhammad urodził się w 1961 roku w Baton Rouge w stanie Louisiana jako John Allen Williams. Gdy miał cztery lata jego matka zmarła na raka piersi. Mniej więcej w tym samym czasie jego ojciec James, z zawodu konduktor pociągów osobowych, opuścił rodzinę. Mały John, jak to zwykle w murzyńskich rodzinach bywa, dostał się na wychowanie najbliższych krewnych. Jego opiekunką została ciotka Annie Holiday Jackson. „Był wspaniałym dzieciakiem, a potem młodym mężczyzną, zawsze z uśmiechem na ustach i ludziom życzliwy” – wspominała po latach. Na  zdjęciu z 1980 roku dwudziestolatek John Williams w stroju do koszykówki: wysoki, długonogi, wspaniałe mięśnie. „Ladies man”, czyli groźny podrywacz. Wkrótce znalazła się ofiara w osobie osiemnastoletniej dziewczyny imieniem Carol. John poślubił Carol, a z tego związku przyszedł na świat syn Lindbergh. Po czym zachował się tak, jak przed laty jego ojciec. Odszedł od żony, rozwiódł się z nią, zaś matką i chłopczykiem zajął się system opieki społecznej.

John Williams uciekł do armii. Czuł się w niej świetnie jeszcze od czasów szkoły średniej, gdy wstąpił do ochotniczych służb Louisiana National Guard. Wreszcie dosłużył się stopnia sierżanta i w takiej randze walczył w wojnie w Zatoce Perskiej 1991 roku. Tam popisał się pierwszym niechlubnym wyczynem. Z użyciem granatu podpalił namiot swojej drużyny, z szesnastoma żołnierzami, którzy na szczęście uszli z życiem. Choć zebrano dowody świadczące przeciwko Williamsowi, sprawa została umożona, zaś sprawca uniknął kary. Został przeniesiony do bazy w Niemczech, a potem armia wyczyściła zapis o przestępstwie w dokumentacji jego służby. W wiele lat później, gdy fotografie Johna Williamsa pojawiły się w tygodnikach, odezwał się żołnierz z jego plutonu. „Zawsze trzymałem w portfelu kartkę z jego nazwiskiem i numerem służbowym, bo przez te wszystkie lata miałem pewność, że jeszcze o nim usłyszę. I wcale się nie zawiodłem” – powiedział anonimowy czterdziestolatek reporterom tygodnika „U.S. News and World Report”.

 

Z pierwszej wojny z Irakiem każdy wracał jako bohater. Tak powrócił również John Williams. Przed zwolnieniem do cywila otrzymał dwie sprawności: eksperta od rzutów (jak na ironię) granatem ręcznym oraz snajpera. Najbardziej przejął się tą ostatnią sprawnością. Uwierzył w to, że jest snajperem najlepszym i bezkonkurencyjnym. Takim snajperem, który nauczy wszystkich innych jak być snajperami. Byleby tylko nawinął się ktoś, kto chciałby zostać takim jak on mistrzem w snajperskiej szkole.

Snajper Williams powrócił do bazy w USA w 1992 roku i założył rodzinę. Jego drugą żoną została wyjątkowo religijna i wrażliwa kobieta imieniem Mildred, z którą w ciągu najbliższych pięciu lat miał troje dzieci. Zamieszkali w domu klasy średniej na przedmieściach Tacomy w stanie Waszyngton, na północno-zachodnim krańcu USA. Sąsiedzi szybko zorientowali się, że jest to dom weterana armii. „Wrzeszczał i wydawał komendy. Wystarczyło trochę się przysłuchać i człowiek nie miał najmniejszej wątpliwości, że w tym domu mężczyzna znęca się nad rodziną – powiedział później reporterom jeden z sąsiadów. – On się na nich darł, a oni trzęśli się ze strachu”.

< 1 2 3>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]