O tragedii w PGR-ze w Luszynie napisało wiele gazet. Dziennikarze w swych reportażach zamieszczali coraz to nowe szczegóły o sprawcy
9 stycznia 2018
Tego dnia, 31 maja 1983 roku, obaj wstali bardzo wcześnie, o wpół do czwartej. Strażnik łowiecki Jan G. wsiadł na „komarka”, aby objechać swój rejon. Od kilku dni polował na wałęsające się psy. Zamierzał, jak mówił później w śledztwie, je zlikwidować.
Polowanie nie udało się. Mignęły mu wprawdzie w oddali sylwetki bezpańskich kundli, ale zdążyły uciec, nim wystrzelił. Mężczyzna dalej krążył swym motorowerem po okolicy. Na ramieniu trzymał nierozładowaną strzelbę.
44-letni Aleksander Łazarski, dyrektor PGR-u w Luszynie pod Gostyninem, zerwał się o świcie, bo przed wyjazdem na dwa tygodnie do Warszawy (gdzie miał bronić pracy magisterskiej) chciał jeszcze przejrzeć kilka dokumentów w biurze oraz zwołać radę pracowniczą.
Inżynier Łazarski lubił sam dopilnować wszystkiego w powierzonym mu gospodarstwie.
Kazał się nawet budzić w nocy, gdy przychodziła pora wycieleń. Z robotnikami był za pan brat. Każdemu podał rękę, choćby miał się przy tym ubrudzić. Ludzie szanowali go za dotrzymywanie słowa. Obiecał „trzynastkę” w grudniu, to wypłacił, nawet gdy rok był nieurodzajny. Wymagał bezwzględnego przykładania się do roboty, ale siebie też nie oszczędzał. Cenił pracowników zdyscyplinowanych, których można przesunąć do innego zajęcia, jeśli w gospodarstwie jest taka potrzeba. Właśnie z tego powodu miewał utarczki z Janem G., który chciał być panem swojego czasu, tak jak za poprzednika dyrektora Łazarskiego. Kiedyś na porannym apelu odpowiedział wydającemu dyspozycje dyrektorowi:
– Jeszcze kupa lat minie, zanim ja pójdę na czyjś rozkaz w pole.
Łazarski nie rozumiał charakteru pracy strażnika łowieckiego i był przeciwny polowaniom. Jego poprzednik odchodząc, zostawił przynoszącą zyski bażanciarnię. Łazarski o nią nie dbał. Niedokarmione ptaki wyniosły się z tego terenu.
Dewizowi myśliwi przestali przyjeżdżać, bo w Luszynie nie czekały już na nich żadne atrakcje.
Dyrektor skąpił pieniędzy nawet na kiełbaski smażone nad ogniskiem.
Kiedy nastała „Solidarność”, Jan G. porzucił legitymację ORMO i wstąpił do nowych związków zawodowych. Fala nienawiści tych „od czarnej roboty” dotarła do administracji i do Luszyna. Strażnik łowiecki ośmielony sytuacją w kraju pisał do zjednoczenia, że w PGR-ze panuje kumoterstwo, a dyrektor Łazarski pozwala swoim znajomym na samodzielne polowanie bez obstawy. Donos okazał się być kulą w płot, bo gość z Warszawy był dyrektorem departamentu Ministerstwa Rolnictwa i miał pozwolenie na odstrzał. Pozycja strażnika jeszcze bardziej osłabła, gdy nastał stan wojenny. Kiedy w PGR-ze po „Solidarności” nie było już ani śladu, G. odkurzył swoją czerwoną legitymację partyjną i chciał nadal grzmieć na zebraniach kierownictwa z załogą. Już go jednak nie słuchano.
A było o czym mówić, bo w roku gospodarczym 1981-82 ośrodek łowiecki przyniósł prawie 1,5 mln zł strat. Dyrektor Łazarski był za jego likwidacją. Wniósł tę sprawę na porządek obrad organizacji partyjnej, a następnie rady pracowniczej.
Pogróżki
Dla Jana G. samo wywołanie tematu było tragedią. Nie uśmiechało mu się przerzucanie gnoju w oborze czy sadzenie buraków. Nie mógł gdzie indziej szukać pracy, bo w PGR-ze trzymało go całkiem wygodne mieszkanie. Rosła więc w nim nienawiść do dyrektora, który zagonił go w kozi róg. Kiedy sobie popił z myśliwymi z kółka łowieckiego, odgrażał się:
– Pójdę siedzieć, ale sukin*** zabiję.
Łazarski nie traktował tych pogróżek poważnie. W ogóle nie przejmował się Janem G. Miał na głowie o wiele poważniejsze zmartwienie – jak powierzone mu gospodarstwo ratować przed ogólnopolskim kryzysem.
W styczniu 1983 roku znów na siebie naskoczyli. Miały być odłowy zajęcy i dyrektor na operatywce zapytał podwładnego, czy wyznaczył ludzi do naganki. Jan G. się obruszył: on ma inne zadania. Kiedy dyrektor podniósł głos, strażnik wrzasnął:
– Co pan tak do mnie od samego rana się przypier***?
Wówczas Łazarski odrzekł mu ze spokojem w głosie:
– Bo nic cię nie interesuje poza kłusowaniem, ambicji nie masz za grosz, chociaż podstawówkę byś korespondencyjnie zaliczył.
Od tego dnia G. ostentacyjnie omijał pałac, w którym znajdował się dyrektorski gabinet. Sam sobie wyznaczał robotę i ją wykonywał. Ponieważ zaczęły się prace w polu, dyrektor nawet nie zauważył tej demonstracji. Zlikwidowanie ośrodka łowieckiego, a co za tym – idzie decyzje kadrowe odłożył na potem, kiedy pola będą już obsiane. Taki dzień nadszedł 31 maja. Łazarski zwołał posiedzenie rady pracowniczej na godzinę 9 rano. W porządku obrad był m.in. punkt: przeniesienie G. ze stanowiska strażnika łowieckiego na etat robotnika polowego.