Terrorysta okazał się człowiekiem nie tylko pozbawionym skrupułów, lecz także nad podziw bezczelnym i pewnym siebie. W lesie otaczającym szkołę, gdzie dokonał ostatniego zamachu, pozostawił przybitą na drzewie kartę z zestawu do wróżenia z wyobrażeniem śmierci wraz z łuską po wystrzelonym do trzynastolatka pocisku. Na karcie napisał: „Drodzy policjanci, jestem Bogiem”.

 

Chaos i strach

W środę wieczorem, 9 października,  53-letni Dean Harold Meyers w codziennej długiej podróży z pracy w Waszyngtonie do domu w stanie Maryland, postanowił zatankować benzynę. Było kilkanaście minut po godzinie dwudziestej, gdy zatrzymał się na stacji Sunoco w historycznym miasteczku Manassas, znanym z krwawej bitwy w okresie Wojny Secesyjnej. Stojąc w ciasnym przejściu pomiędzy pompą a samochodem, otrzymał znienacka postrzał w głowę. Człowiek, który wrócił cało z wojny w Wietnamie i cieszył się życiem wykonując pracę cenionego inżyniera w waszyngtońskiej firmie Dewberry and Davis, został dziewiątą ofiarą nieuchwytnego zabójcy, niestety – siódmą ofiarą śmiertelną.

System policyjnej obławy i tym razem zadziałał wyjątkowo szybko. Już w kilka minut po śmiertelnym postrzale kolejnego człowieka, sieć tras szybkiego ruchu patrolowało trzystu policjantów i agentów federalnych. Celem poszukiwań był znów biały samochód, tym razem Dodge Caravan, z dwoma mężczyznami w środku. Opierając się na zeznaniach świadków kolejnych strzelanin, zrezygnowano z pogoni za białą ciężarówką o charakterystycznym nadwoziu w kształcie pudła. Dokonano wreszcie kilku trafnych ustaleń: sprawca już po raz ósmy wybrał przypadkowy cel w mocno zaludnionym rejonie handlowym, blisko przecięcia tras szybkiego ruchu, w tym po raz trzeci przy stacji benzynowej. Kieruje się niewątpliwie chęcią narzucenia ludności kilku sąsiadujących stanów maksymalnego terroru. Dba również o swoje własne interesy: strzela do ludzi w rejonie krzyżowania się tras szybkiego ruchu, może więc wybierać jeden z czterech możliwych kierunków ucieczki.

Domysły te potwierdziły się już dwa dni później. W piątek, 11 października o pół do dziesiątej rano od kuli snajpera poniósł śmierć 53-letni Kenneth Bridges w chwili, gdy tankował benzynę do wypożyczonego samochodu na stacji Exxon na skrzyżowaniu tras znanym jako Four-Mile Fork w stanie Wirginia, 50 mil na południe od stolicy kraju. Sprawca zdołał umknąć niepostrzeżony, choć – jak na ironię losu –  zaledwie kilkadziesiąt kroków od miejsca tragedii znajdował się patrol policji stanowej wezwany na miejsce drobnej stłuczki. Policjanci usłyszeli  odgłos wystrzału, lecz ich rola ograniczyła się do próby pomocy śmiertelnie postrzelonemu w plecy człowiekowi. Ofiarą dziesiątego zamachu (ósmą z kolei śmiertelną) był znany i solidnie wykształcony biznesman, ojciec sześciorga dzieci, Afroamerykanin gorąco zaangażowany w popieranie rozwoju firm czarnych współobywateli. Nie miało to jednak najmniejszego związku z jego tragicznym losem. Snajper wybierał przypadkowych ludzi, w okolicznościach dla siebie najbardziej korzystnych.

Znów nastąpiła zmasowana akcja policyjna, z punktu widzenia stróżów prawa – logicznie zaplanowana i zmierzająca do schwytania sprawcy, postrzegana jednak przez społeczeństwo jako działanie nieskuteczne i chaotyczne. W pogoni za białym pojazdem policja na długo wstrzymała ruch na międzystanowej trasie numer 95, znanej jako „główna arteria USA”. Mieszkańcy wybiegali z domów przerażeni dudnieniem helikopterów wiszących nad podwórkami i kępami zarośli. Policjanci sprawdzali pobliskie motele, przepytywali personel sklepów i biur. W szkołach nauka trwała przy zasłoniętych oknach, a pod koniec dnia parkingi nie mogły pomieścić samochodów, w których rodzice czekali na dzieci.

 

* * *

Gdy pod wieczór 11 października eksperci potwierdzili, że pocisk wyjęty z ciała ostatniej ofiary został wystrzelony z tej samej broni, użytej już dziesięć razy w stanach Wirginia i Maryland, nic już nie było w stanie powstrzymać paniki. Choć policja i władze lokalne nawoływały do zachowania spokoju, ludzie w szerokim dwustumilowym obszarze wokół stolicy wstawali rano z łóżek w nastroju, jak na polu bitwy. W drodze do pracy martwieli na widok białych samochodów i odruchowo pochylali głowy nad kierownicami. Ulice pustoszały, a nieliczni przechodnie biegli zygzakiem od samochodów do miejsc przeznaczenia. Na policyjne numery alarmowe wlewały się tysiące donosów. Główne sieci telewizyjne pokazywały w dziennikach ludzi najbardziej sterroryzowanych: klientów stacji benzynowych tankujących paliwo na klęczkach lub w pozycji kucznej, obserwując przedpole znad metalowej ochrony swoich samochodów.

Nikt nie wierzył w przypadek. Ośmiu zastrzelonych ludzi opinia publiczna dopisywała do ponad trzech tysięcy ofiar zamachów terrorystycznych Al-Kaidy dokonanych 11 września 2001 roku. Tych zgładzonych w wieżowcach nowojorskiego World Trade Center, tych zmarłych w rezultacie uderzenia samolotu w budynek Pentagonu w Waszyngtonie oraz tych bohaterskich ludzi, którzy zapobiegli uderzeniu ogromnego, naładowanego paliwem samolotu w Biały Dom, wybierając śmierć na skraju lasu w stanie Pensylwania.

Tadeusz Wójciak

Na kolejną część historii o dramatycznych wydarzeniach ze Stanów Zjednoczonych zapraszamy już jutro. Nie przegap!

< 1 2

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]