Prowadzący śledztwo próbowali odpowiedzieć na te pytania, ale mieli z tym dużo problemów. Jako jednego z pierwszych w tej sprawie przesłuchano Piotra M., z którym – wedle relacji siostry zaginionego – miał się spotkać jej brat w dniu zaginięcia.

Nie mam pojęcia, co się stało z Mietkiem – powiedział w rozmowie z dzielnicowym. – Ostatni raz widziałem się z nim pod koniec lutego. Wypiliśmy piwo pod sklepem, potem odprowadziłem go na przystanek autobusowy, bo jechał gdzieś do znajomych, ale nie wiem, gdzie i po co. Zresztą znaliśmy się tylko z widzenia i nigdy nie zwierzał mi się ze swoich planów. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Wyjaśnienia Piotra M. nie wniosły do sprawy nic nowego. Prowadzący śledztwo na początku nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Wydawało się, że Mieczysław O. rozpłynął się w biały dzień, w środku największego warszawskiego blokowiska, jakim jest Ursynów. Penetrowano tamtejsze środowisko narkomanów, o Mieczysława O. rozpytywano w miejscach, gdzie zwyczajowo gromadzili się ludzie uzależnieni od „białej śmierci”. Nikt nic nie widział, nie słyszał, nie miał pojęcia, co się stało z młodym mężczyzną.

W miarę przesłuchiwania kolejnych świadków zaczęły wychodzić nowe fakty i okoliczności. Jeden z kolegów zaginionego zeznał, że Mieczysław O. nie był specjalnie lubiany w okolicy. Znany był z porywczości, często z byle powodu wszczynał awantury. To chyba dlatego nie miał ani jednego prawdziwego przyjaciela. Niektórzy rówieśnicy bali się tego wysokiego, dobrze zbudowanego młodzieńca, który miał „twardą rękę” i chętnie z tego korzystał. – Mietek wytwarzał wokół siebie atmosferę nietykalnego – powiedziało kilku jego znajomych. – To wszystko dzięki „żółtym papierom”, bo leczył się u psychiatry. Często powtarzał, że nikt mu nie podskoczy, a jeśli nawet komuś pogruchocze kości, to policja nic mu nie zrobi, bo wariatów nikt nie będzie włóczył po sądach.

Z uzyskanych drogą operacyjną informacji wynikało, że kilka dni przed zaginięciem Mieczysław O. ostro pokłócił się z mieszkającym w sąsiednim wieżowcu  Wojciechem K. Nie wiadomo, o co dokładnie im poszło, bo koledzy obydwu młodzieńców nie byli skorzy do wynurzeń. Ktoś jednak bąknął, że chodziło o rozliczenia finansowe czy niespłacone długi, ktoś inny dodał, że o kradzież narkotyków. Policja zaczęła drążyć ten temat.

 

Kiedyś młodzi ludzie po kryjomu, przede wszystkim ze strachu przed rodzicami, pili piwo i palili papierosy – opowiada jeden z mokotowskich policjantów. – Dziś w modzie są inne używki: w dobrym tonie jest palenie marihuany, bardziej zasobni biorą amfetaminę. Uczniowie szkół średnich, a coraz częściej gimnazjów, nie mają większych problemów z kupnem narkotyków. Niemal każdy ma kumpla bądź znajomego, który powie gdzie i od kogo można kupić narkotyki. Zwalczanie dilerów „białej śmierci” coraz częściej podobne jest do walki z wiatrakami.

 

„Wyrwać chwasta”

Jeden z przesłuchiwanych młodych mężczyzn zeznał, jakoby Mieczysław O. padł ofiarą zabójstwa. Ponoć jeden z zabójców miał się przechwalać, że „wyrwali chwasta”, a ciało denata zabetonowali w jakimś domku letniskowym. Padły nawet dwa nazwiska: Andrzeja Z. i Felicjana R. – mieszkających również na Ursynowie, niemal rówieśników zaginionego. Do dramatu miało dojść na ulicy Imbirowej. To peryferyjna uliczka na Ursynowie, położona z dala od betonowych blokowisk, znana przede wszystkim kilkunastu tamtejszym mieszkańcom. Obcy rzadko tam się zapuszczają, bo i czegóż mieliby szukać w tej okolicy.

Policja oczywiście natychmiast podjęła ten trop. Z kolejnych informacji, uzyskanych drogą operacyjną wynikało, że zaginiony mężczyzna podobno ukradł porcję narkotyków z meliny narkomańskiej i nie miał zamiaru zapłacić za zrabowany towar. Za to „przewinienie” miał stracić życie.

W ciągu kilku marcowych dni sprawdzono kilkanaście posesji przy ulicy Imbirowej. Niestety, nie było żadnego punktu zaczepienia. W czasie rozmów z tamtejszymi mieszkańcami jeden z mężczyzn napomknął, że w znajdującym się w jego sąsiedztwie opuszczonym, drewnianym domku przez kilka ostatnich tygodni mieszkało dwóch młodych mężczyzn. Często odbywały się tam głośne, całonocne imprezy i libacje alkoholowe. Okazano mu zdjęcia Andrzeja Z. i Felicjana R.

Nie miał wątpliwości, że to oni przez ostatnie dwa miesiące mieszkali w  drewnianym domku, ale od dwóch tygodni żadnego z nich tam nie widział.

Bez problemu ustalono właściciela nieruchomości, na której młodzi ludzie urządzali sobie alkoholowe libacje. Okazał się nim mieszkający na Żoliborzu Sławomir A. Mężczyzna był bardzo zaskoczony wizytą funkcjonariuszy policji, którzy  pewnego marcowego popołudnia zjawili się w jego żoliborskim mieszkaniu

Czy to pan jest właścicielem letniskowego domu przy ulicy Imbirowej? – zapytał jeden z umundurowanych gości.

Zgadza się.

Chcieliśmy porozmawiać o lokatorach, którym wynajmuje pan pokoje?

Niewiele o nich wiem. Wymówiłem im mieszkanie przed dwoma tygodniami, bo miałem na nich coraz więcej skarg od sąsiadów. Zresztą noszę się z zamiarem sprzedaży działki, w najbliższych dniach chciałem trochę uprzątnąć teren, odświeżyć pokoje, żeby całość na pierwszy rzut oka wyglądała bardziej atrakcyjnie. Dlaczego panowie o to mnie pytają? Pewnie stało się coś złego. Włamanie, a może ktoś podpalił domek – zapytał lekko przestraszony.

– Nic takiego, z działką i domkiem wszystko w porządku. Obawiam się jednak, że będzie pan zmuszony pojechać z nami na Ursynów. W pana obecności chcielibyśmy dokładniej przyjrzeć się zabudowaniom.

Sławomir A. spełnił ich prośbę i niespełna po godzinie był już na swojej działce. Był bardzo zaskoczony po wejściu do środka. Na środku kuchni, na podłodze, stał papierowy worek z resztkami cementu. Po przejściu kilku metrów – do łazienki – zaraz za progiem, widoczny był świeżo wylany beton, zajmujący blisko jedną czwartą powierzchni pomieszczenia. Na zaschniętym betonie, w dwóch miejscach widoczne były bardzo wyraźne odciski protektorów podeszwy buta.

Właściciel domku był bardzo zdziwiony tym odkryciem. Na pewno to nie on przywiózł tutaj ten cement. Wprawdzie od pewnego czasu nosił się z zamiarem sprzedaży całej działki, ale nie mieszkał tutaj od ponad dwóch lat, nie prowadził żadnych prac remontowych, ani nie robił żadnej betonowej wylewki.

Panowie, naprawdę nie mam pojęcia, skąd to się wzięło – zapewnił funkcjonariuszy policji.

Wydaje nam się, że powinniśmy sprawdzić, co kryje się pod posadzką – zaproponował jeden z funkcjonariuszy. – Chyba nie ma pan nic przeciwko temu.

Oczywiście, że nie – Sławomir A. nawet nie próbował polemizować z tą propozycją.

 

Grzebanie w śmieciach

Policjanci natychmiast zabrali się do pracy. Na głębokości kilku centymetrów znaleziono  płytką warstwę śmieci. Budynek przy ulicy Imbirowej został zbudowany w 1988 roku w miejscu, gdzie wcześniej były zakopywane różne niepotrzebne rzeczy i odpadki. Dlatego odnalezienie  worków foliowych, reklamówek i puszek po piwie nie powinno nikogo dziwić… tyle tylko, że znajdowały się tam odpady z logo firm, które działały dopiero od kilku lat. W tej sytuacji wezwano z Komendy Rejonowej Policji Warszawa – Mokotów techników kryminalistycznych, którzy mieli sporządzić dokumentację fotograficzną zająć się przekopaniem podłoża. Po zdjęciu kolejnej warstwy ziemi o grubości 40 – 50 centymetrów niespodziewanie natrafiono na coś twardego. Funkcjonariusze odłożyli łopaty i zaczęli ręcznie, niezwykle ostrożnie, odkopywać znalezisko. Nie mieli wątpliwości – to była ludzka ręka. Przerwano prace i wezwano kolejną grupę specjalistów, tym razem z Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Zanim jednak fachowcy przyjechali, półmetrowy dół błyskawicznie wypełnił się wodą. Dopiero po pogłębieniu i osuszeniu wykopaliska  ujawniono położone twarzą ku  ziemi zwłoki młodego mężczyzny.

< 1 2 3 4 5>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]