W kieszeni denata tkwił uszkodzony telefon komórkowy oraz kilka drobnych przedmiotów codziennego użytku. Na jego ciele stwierdzono wiele ran rąbanych i tłuczonych, a cała twarz była skorupą zakrzepłej krwi zmieszanej z czarną ziemią. Jak napisał potem biegły anatomopatolog w protokole z sekcji zwłok: oględziny wykazały obecność licznych ran tłuczonych oraz zasinięć powłok głowy, ran rąbanych głowy, liczne złamania twarzoczaszki, pęknięcia śluzówki jamy ustnej, podbiegnięcia krwawe w tkance podskórnej głowy oraz lewym mięśniu skroniowym, liczne złamania kości sklepienia i podstawy czaszki, rozerwanie opony twardej mózgu i złamania prawej okolicy ciemieniowej, tkanki mózgowej oraz obecność krwi w układzie komorowym mózgu.

Nie było wątpliwości, że to ciało zaginionego przed kilkunastoma dniami Mieczysława O. Następnego dnia jego siostra dokonała identyfikacji zwłok. Nawet przez chwilę nie miała wątpliwości, że to jej zaginiony brat. Analiza protokołu sekcji zwłok nie pozostawiała wątpliwości, że umierał długo i w męczarniach. Kim byli sprawcy tej makabrycznej zbrodni? Dlaczego tak długo katowali Mieczysława O.? Jakie były motywy zabójstwa? To tylko niektóre z pytań, na które odpowiedzieć musieli stołeczni dochodzeniowy.

Jeszcze przed rozpoczęciem prac wykopaliskowych przy ulicy Imbirowej, w rozmowie ze Sławomirem A. policjanci dowiedzieli się, że w pierwszych dniach 2005 roku na jego telefon komórkowy zadzwonił nieznany mężczyzna z propozycją wynajęcia wraz z kolegą opuszczonego przez pana A. domostwa. Potem zapisał nawet ich dane: Andrzej Z. i Felicjan R. Chętnie przystał na ich propozycję i ustalili czynsz: mieli płacić jedynie za zużytą energię elektryczną i sto złotych miesięcznie. Opuszczone domostwo od pewnego czasu stało się azylem dla nieproszonych gości i „dzikich lokatorów”.

Od września 2003 roku do stycznia 2004 roku mieszkał tam starszy mężczyzna, polecony przez znajomych. Później dom stał pusty i chyba dlatego wielokrotnie nocowali tam bezdomni. Wprawdzie nigdy ich tam nie zastał, ale wielokrotnie widzieli ich sąsiedzi. Dlatego kiedy w styczniu 2005 roku zadzwonił nieznajomy mężczyzna zainteresowany wynajęciem domku, Sławomir A. chętnie przystał na tę propozycję. Tym bardziej, że dwójka młodych ludzi, którzy mieli tam zamieszkać, zrobiła na nim dobre wrażenie. Twierdzili, że są przyjezdni, przyjechali do Warszawy z południa Polski w poszukiwaniu pracy i nie mają gdzie mieszkać. Zobowiązali się ponadto, że doprowadzą dom i jego otoczenie do porządku po bezdomnych, którzy poczynili tutaj różne zniszczenia. Właściciel domku  zaufał im do tego stopnia, że nawet nie spisywali żadnej umowy.

Nie minęło jednak kilka tygodni, gdy diametralnie zmienił o nich opinię.

Kilka razy zastałem tych młodych mężczyzn na działce – powiedział Sławomir A. – Ostatni raz widziałem ich w połowie lutego. Przyznam się, że nie było to miłe spotkanie: jeden z nich był nieprzytomny, kontakt z drugim był znacznie utrudniony. Od obu mężczyzn czuć było alkohol, najprawdopodobniej obaj byli nafaszerowani narkotykami. Ponownie przyjechałem tutaj wraz z synem pod koniec lutego. Było już ciemno, wewnątrz nikogo nie zastałem, a ponieważ nie zabrałem ze sobą latarki, nie mogłem dokładnie rozejrzeć się po wnętrzu. Jedynie w pomieszczeniu sąsiadującym z łazienką zobaczyłem otwarty worek z cementem. Trochę mnie to zaskoczyło, ale ponieważ lokatorzy obiecywali, że otynkują kawałek ściany w komórce, byłem przekonany, że zabrali się właśnie do pracy. Niestety, bardzo się myliłem! Dwa dni później znowu tu przyjechałem. Tym razem zaalarmowali mnie sąsiedzi, że dwaj młodzi ludzie wynieśli z domu wannę, którą potem zrzucili ze skarpy. Byłem tym bardzo zdenerwowany i poirytowany. Ci dwaj lokatorzy w krótkim czasie dokonali większych zniszczeń, niż ja przez dziesięć lat zamieszkiwania w tym miejscu. Miałem już tego serdecznie dość. Do jednego z nich wysłałem SMS-a, że wymawiam im lokum, zresztą jeszcze i tak ani razu nie zapłacili mi nawet symbolicznej złotówki za czynsz. Nie miałem więc żadnych skrupułów. Zabezpieczyłem domek przed nieproszonymi gośćmi przybijając gwoździami drzwi wejściowe do futryny. To samo zrobiłem z oknem od strony skarpy wiślanej.

Po długiej opowieści pana A. policjanci pokazali mu tablice poglądowe ze zdjęciami kilku młodych mężczyzn.

Czy są tu może fotografie pańskich lokatorów – zapytał jeden z wątpliwości.

Oczywiście, są obydwaj – stwierdził Sławomir A., po czym wskazał na podobizny Andrzeja Z. i Felicjana R. Tych samych, którzy wedle operacyjnych ustaleń policji, mogli mieć związek z zabójstwem Mieczysława O.

W tamto marcowe popołudnie śledztwo w sprawie zaginięcia Mieczysława O. zaczęło nabierać zupełnie nowego wymiaru. Zamiast poszukiwań żywego człowieka policja zaczęła tropić podejrzanych o dokonanie tej zbrodni. Nie było to zresztą trudne. Z zeznań kolegów Mieczysława O. jednoznacznie wynikało, że w sprawę zamieszani byli bracia Andrzej i Bartłomiej Z., Felicjan R. i Piotr M.: czwórka młodych mężczyzn, pochodzących ze zwykłych, niczym niewyróżniających się rodzin. Ich zatrzymanie nie było dla policji żadnym problemem, bo żaden z nich nie próbował się ukrywać.

Szok przeżyli ich rodzice, bowiem na rękach ich synów zatrzasnęły się policyjne kajdanki, a wkrótce potem padły zarzuty popełnienia najcięższego z przestępstw – zabójstwa.

Do tej pory żaden z czwórki młodych mężczyzn nie wszedł w kolizję z prawem. Pochodzili z dobrze sytuowanych rodzin, ukończyli różne szkoły, jeden z nich był nawet studentem Politechniki Warszawskiej. Podejrzani o zabójstwo mieszkali w ursynowskich blokach z wielkiej płyty. Byli niemal rówieśnikami, utrzymywali ze sobą mniej lub bardziej ożywione kontakty towarzyskie. Nie mieli zbyt dużych wymagań od życia: piwko, dyskoteka, jakaś impreza u znajomych, kontakty z narkotykami, jakaś dorywcza praca. Każdy z nich snuł jakieś plany na przyszłość, przecież byli dopiero u progu dorosłego życia. Wszystko wskazuje na to, że przynajmniej przez najbliższych kilkanaście lat ich świat będzie ograniczał się do więziennej celi, spacerniaka i widzeń z rodziną.

 

Przyjaciele z podwórka

Andrzej Z. i Felicjan R. byli rówieśnikami, mieszkającymi w tym samym rejonie Ursynowa.  Zaprzyjaźnili się w szkole średniej, gdyż chodzili do jednej klasy w jednym z mokotowskich liceów ogólnokształcących. Przed kilkoma laty Felicjan poznał młodszego brata Andrzeja – Bartłomieja. Czwartą osobą tego dramatu jest Piotr M.. – kolega Felicjana ze szkoły podstawowej, który przedstawił go braciom Z. jako jednego ze swoich najlepszych kumpli. Czwórka młodych mężczyzn doskonale znała się z podwórka, tworzyli zgraną paczkę, w której każdy mógł liczyć na pomoc pozostałych. Utrzymywali ze sobą bliskie kontakty, razem jeździli na dyskoteki do centrum Warszawy albo spędzali kilka godzin przy kuflu piwa w jednym z ursynowskich pubów.

Na początku 2005 roku Andrzej Z. i Felicjan R.  zamieszkali razem w opuszczonym domku przy ulicy Imbirowej. Ich kontakty z rodzinami  od pewnego czasu nie układały się najlepiej, a w domku na Imbirowej mieli wreszcie pełnię swobody. Nikt ich nie kontrolował, nie prawił morałów, nie krzyczał z byle powodu…

Chciałem wyprowadzić się z domu, moje kontakty z ojcem w tamtym czasie nie należały do najlepszych – powie potem Andrzej Z. – Miał do mnie pretensje, że pomimo ukończenia ogólniaka nie próbowałem zdawać matury i nie poszedłem na studia. Coraz częściej dochodziło między nami do awantur, pewnego dnia podczas kolejnej kłótni wyrzucił mnie z domu.

Również w przypadku Felicjana stosunki z rodzicami nie należały do najlepszych. Miał dość nakazów i codziennych obowiązków, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja, razem z Andrzejem Z. (choć na krótko) zdecydował się poszukać jakiegoś nowego dachu nad głową.

Od jednego z kolegów dostali numer telefonu do właściciela nieruchomości – Sławomira A., który za sto złotych miesięcznie zgodził się im wynająć puste pomieszczenie, w którym co pewien czas nocowali bezdomni i włóczędzy. Właściciel tego lokum miał już serdecznie dość intruzów, łudził się że przynajmniej na jakiś czas skończą się problemy z nieproszonymi gośćmi.

Zaniedbany domek przy Imbirowej rychło stał się meliną narkomańską. Andrzej Z. od pewnego czasu handlował narkotykami. Kupował je od znajomych hurtowników i z odpowiednim zyskiem sprzedawał zaufanym znajomym. Stawki z reguły były takie same: marihuana – 30 zł za gram, amfetamina była o dziesięć złotych droższa, za tabletkę extasy liczył sobie 8 złotych.

Jednym ze stałych klientów był Mieczysław O. – wieloletni narkoman, całkowicie uzależniony od „białej śmierci”. Znał go doskonale, bo mieszkał w sąsiednim bloku, ale nigdy nie utrzymywał z nim bardziej zażyłych kontaktów. Dla niego liczyło się, żeby Mietek terminowo regulował należności za kolejne porcje narkotyków.

 

Kto wie, do czego jest zdolny narkoman!

W połowie lutego Mietek znowu zjawił się na Imbirowej. Tamtego dnia nie miał jednak przy sobie ani grosza. W domku był Andrzej Z. i Piotr M..

Było już ciemno, Andrzej akurat wyszedł na dwór „za potrzebą” – relacjonował przebieg tamtych zdarzeń Piotr M. – W pewnym momencie usłyszałem pukanie w parapet, a chwilę potem do domku wszedł Mieczysław O. Był jakiś nadpobudliwy, cały trząsł się, chyba był na głodzie. W tym momencie z dworu wszedł Andrzej. Mietek zaczął opowiadać, że chciałby tu również zamieszkać, ale Andrzej od razu powiedział, że to niemożliwe. Wtedy Mietek zaczął na niego naciskać, żeby dał mu na kredyt trochę marihuany, ale tamten od razu odmówił, bo nigdy nikomu nie sprzedawał nic na kredyt. W tym momencie rozłoszczony i zdenerwowany O. niespodziewanie wyciągnął nóż z wewnętrznej kieszeni kurtki, przystawił go Andrzejowi do gardła i zażądał wydania narkotyków. Andrzej chyba się go przestraszył, bo niemal natychmiast dał mu cztery gramy marihuany. Wcale mu się nie dziwiłem, bo nigdy nie wiadomo, do czego zdolny jest narkoman na głodzie. Mietek wybiegł na dwór szczęśliwy, że udało mu się zdobyć kolejną porcję używki.

Dwie godziny później na ulicę Imbirową wrócił Felicjan R. Wtedy Andrzej Z. ze szczegółami opowiedział o wizycie Mietka. Tej relacji przysłuchiwał się Piotr M. Wtedy zapadła decyzja, że go zabiją.

Na pewno podczas tamtej pierwszej rozmowy nie padła żadna konkretna data zabójstwa – zeznał w prokuraturze Andrzej Z. – Czekaliśmy na dzień, kiedy on sam przyjdzie do nas. O naszej decyzji powiedziałem również swojemu bratu i spytałem się go, czy pomoże mi go bić. Piotrek powiedział wtedy, że powinniśmy jak najszybciej wykonać ten wyrok, a nawet zaproponował, że go do nas przyprowadzi.

Andrzej wtedy powiedział, że jeśli ktoś go zaatakuje, to lepiej żeby od razu go zabił na miejscu, bo jak nie, to on zabije napastnika – powiedział podczas jednego z zeznań Felicjan R.

< 1 2 3 4 5>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]