Policja nasiliła działania zaczepne wymierzone przeciwko BTK. Sięgnięto po nowe formy prowokacji… – cz. 5/6
26 grudnia 2018

Wtedy Dennis Rader rozłożył ręce w pojednawczym geście:
– Macie rację, od kodu DNA nie ma ucieczki. Opowiem wszystko, będę się trzymał kolejności zdarzeń…
Potem wziął w rękę swój kartonowy kubek na kawę.
– Napiszcie na wieczku BTK. Niech się nie pomyli z innymi… – zaśmiał się z całkiem szczerą przyjemnością.
Twarz świętego
W osobowości Dennisa Radera dostrzec można dwóch różnych ludzi. Może nawet trzech – napisali reporterzy dziennika „The Wichita Eagle” w marcu 2005, w kilka tygodni po jego ujęciu. Zawsze chętny do pomocy i opiekuńczy przyjaciel. Wzorowy przywódca drużyny skautów, wybitny aktywista kościoła Christ Lutheran Church. Niemal nadwrażliwy w swej dbałości o przyjaźń innych, celebrował swe funkcje społeczne, błyszcząc co niedziela w środowisku kościelnym. Chłopców w skautowskich mundurkach uczył nie tylko jak szybko sporządzać węzły, lecz także zdrowych zasad moralnych. Wyjątkowo dbający o dokładne wykonywanie swoich obowiązków, drobiazgowy aż do bólu, przywiązujący wielką wagę do każdego szczegółu, czego potwierdzeniem był żołnierski porządek na jego biurku i zawsze wzorowo zaprasowane kanty spodni.
Tak zapamiętali go przyjaciele, a wśród nich rówieśnicy, którzy znali go nieprzerwanie od dzieciństwa. I dlatego bez wahania powierzali mu swe sprawy, zwierzali mu się ze swoich kłopotów, szukali u niego sąsiedzkiej rady, jako instruktorowi skautów powierzali jego opiece swoich synów. Z zaufaniem zapraszali go do swoich domów, przedstawiali mu swe żony i dzieci. Przecież zaledwie pięć dni przed jego szokującym aresztowaniem, ciężko chora sąsiadka Deana Harris posłała swą jedenastoletnią córkę do domu Radera z prośbą, by zatelefonował na pogotowie.
Ta grupa ludzi nigdy nie miała okazji poznać drugiego wcielenia „dusiciela z Wichita”. To oni przeżyli największy szok, gdy w lutowy wieczór 2005 roku wszystkie stacje telewizyjne przerwały swoje programy, by podać wiadomość o schwytaniu BTK. George Martin, współpracownik Radera z grupy instruktorów skautowskich, popłakał się w rozmowie z reporterami.
– Dennis kochał wszystkich ludzi, a najbardziej kochał swego syna… – mówił przez łzy uczciwy obywatel.
John Davis poprosił go na świadka na swoim ślubie w sierpniu 1966 roku. Dennis był jedynym człowiekiem, który zasługiwał na ten honor. Znali się od lat przedszkolnych. Mieszkali na sąsiednich ulicach. Ich ojcowie pracowali w tej samej elektrowni. Chłopców łączyły te same zainteresowania: wpierw długie wyprawy rowerowe po północnych rejonach Wichity, letnie kąpiele w rzece, potem przygody w tej samej drużynie skautowskiej. W tym samym roku skończyli szkołę średnią.
Najlepszy kolega wspomina Dennisa jako człowieka zawsze gotowego do pomocy, wesołego i przyjaznego, z głową pełną ciekawych pomysłów. Był też niezmiernie pracowity. W czasie roku szkolnego nie miał czasu na sport, czy uczestnictwo w zajęciach rozmaitych klubów. Od razu zaczął pracować w sklepie, gdzie klientom pomagał pakować zakupy i układał towar na półkach. Zarobione pieniądze odkładał na pierwszy samochód.
Natomiast w wakacje jeździli na obozy skautowskie. Jednego roku pojechali do Philmont Scout Ranch w stanie Nowy Meksyk, gdzie głównym wydarzeniem była wędrówka pięćdziesięciomilowym szlakiem. Instruktorzy wymagali, by każdy chłopak niósł plecak ważący co najmniej 45 funtów. Jednak Dennis musiał się wyróżnić: jego plecak ważył niemal 70 funtów. Fizycznie był w doskonałej kondycji, a z ekwipunku lubił mieć przy sobie wszystko, co mogło przydać się w drodze.
Po latach John stwierdził, że Dennis uratował życie jednemu z chłopców w drużynie. W czasie spływu łodziami canoe rzeką Arkansas, skautów zaskoczyły gwałtowne burze i silne opady. Rzeka wezbrała i trudno było zapanować nad silnym prądem. Raptem wszyscy zauważyli, że znosi łodzie w stronę nieprzewidzianej przeszkody w postaci wysokiej tamy. Wszystkie canoe zdołały dopłynąć do brzegu z wyjątkiem jednego, w którym siedział Dennis z małym chłopcem. Resztę miejsca na łodzi zajmował stos biwakowego ekwipunku. Na oczach wszystkich prąd znosił łódź w stronę przepaści. Dennis jednak się nie poddał. Długo walczył z prądem i jakimś cudem zdołał doprowadzić canoe do brzegu. W chwilę później ogromny pień drzewa z łoskotem przetoczył się przez tamę.
Wierzę szczerze, że tamtego poranka dzięki sprawności i sile swej woli Dennis uratował nie tylko siebie, lecz również tego chłopca – powiedział John Davis. – I takim właśnie zapamiętałem Dennisa Radera.
W oczach Margaret McDowell człowiek schwytany i postawiony w stan oskarżenia za zgładzenie 10 mężczyzn, kobiet i dzieci, w jej pamięci pozostanie na zawsze świętym Józefem z jasełek wystawianych przed Bożym Narodzeniem w trzeciej klasie szkoły podstawowej.
– Był takim słodkim dzieciakiem – wzrusza się dobiegająca sześćdziesiątki kobieta.
Zna Dennisa Radera od pierwszej klasy. Stanowili zwartą grupę dzieci, przez kilka lat połączoną na długo tym samym radosnym rytuałem codziennego powrotu ze szkoły i podniecającymi wyobraźnię wyprawami na brzegi Little Arkansas River.