Tragedii nikt – co naturalne – się nie spodziewał. Tymczasem w wyniku detonacji zginęło dwóch wojskowych, a czternaście osób zostało rannych.

Czy to był zamach? Przed wymiarem sprawiedliwości stanął zastępca dowódcy jednostki, zajmujący się na co dzień sprawami technicznymi. Wyrok uniewinniający Klemensa G. wydał Sąd Najwyższy Izba Wojskowa w Warszawie.

W tej sprawie wyraźnie splatają się losy władz cywilnych (powiedzmy wprost: partyjnych) i wojskowych. Decyzje zapadają na różnych szczeblach. Ktoś jest o nich informowany, ktoś nie albo przynajmniej twierdzi, że o niczym nie wiedział. Padł rozkaz służbowy, a może jednak była to nieformalna prośba? Wojsko miało obowiązek przygotować atrakcję czy raczej było to zajęcie wykraczające poza jego kompetencje? W końcu – czy śmierć żołnierzy była przypadkowa, czy może doszło do zaplanowanej akcji, mającej podważyć umiejętności przedstawicieli sił zbrojnych? A może mieliśmy do czynienia z zamachem na któregoś z dygnitarzy, biorących udział w uroczystości? Pytań było mnóstwo. Tymczasem, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, trzeba było znaleźć kogoś, kto poniesie konsekwencje. Padło na podpułkownika Klemensa G., ówczesnego zastępcę jednostki wojskowej ds. technicznych.

Dotychczas o tej sprawie w mediach pojawiało się niewiele informacji, nie podawano również, na kogo wskazały wówczas władze wojskowe szukające winnego… W latach 70. ubiegłego wieku nie brakowało plotek, niedomówień wokół przebiegu Dni Morza. W mieście mówiło się między innymi o tym, że był to zamach na PRL-owskich dygnitarzy. Nieudany, bo zginęli przecież niewinni ludzie. Rozpowszechniano wieść, że na pewno do ładunku dołożono jakąś substancję, która zwiększyła siłę wybuchu.

Władze starały się nie rozdmuchiwać informacji na temat wypadku. W dodatku rozstrzygał sąd wojskowy, wszystko pozostawało zatem w sferze domysłów.

* * *

Jest 1 lipca 1972 roku, godzina 19. Pod Zamkiem Książąt Pomorskich, stojącym w centrum miasta, gromadzi się tłum spragnionych atrakcji mieszkańców Szczecina. Dni Morza to coroczna plenerowa zabawa, na którą przychodzi mnóstwo osób. Nagle rozlega się ogromny huk!

Nim zdecydowano, że to właśnie żołnierze w strojach z czasów Księstwa Warszawskiego, zajmą się odpalaniem armat, padały propozycje, by zrobili to harcerze, członkowie Związku Młodzieży Socjalistycznej lub społecznicy. Uznano jednak, że powagę i odpowiednią oprawę zapewnią właśnie żołnierze. Co istotne, dwa lata wcześniej – w 1970 roku urządzono podobną ceremonię. Powtórki rok później nie było ze względu na napiętą sytuację polityczną po wydarzeniach Grudnia ’70.

Tym razem uznano, że można wrócić do ceremoniału i tym samym zapoczątkować pewną tradycję. Wyznaczono sześciu młodych mężczyzn odbywających służbę. Na jakich zasadach ich wskazano? Nie wiadomo. Pewnie, jak to bywa w życiu, zdecydował w dużym stopniu przypadek. Młodzi ludzie zaczęli uczyć się ceremoniału według zasad panujących w Księstwie Warszawskim.

– Do dział – w szyk!

– Do dział – w marsz!

– Do dział – front!

– Nabijaj!

– Pal! – tak brzmiały kolejne komendy.

Papier, proch, pakuły, przebitki znalazły się w lufie armaty, niezbędne, by ta mogła oddać honorowy salut. Wcześniej przeprowadzono próby – nie było żadnych zastrzeżeń.

„Sytuacyjna próba nie była pierwsza, działo wystrzeliło kilka razy na poligonie. Byliśmy pod zamkiem, oglądaliśmy i… żyjemy. Z czystym zatem sumieniem zachęcamy szczecinian do uczestniczenia w uroczystości oddania salutu Wyzwolenia” – donosił „Kurier Szczeciński”. Słowa te nabrały zupełnie innego znaczenia już kilkanaście godzin później.

Co takiego stało się w lipcowy wieczór?

– Syn koniecznie chciał zobaczyć żołnierzy ubranych w historyczne stroje. Posadziłem go na ramiona i w ten sposób staliśmy aż do momentu wybuchu – zeznawał jeden ze świadków. – W pewnej chwili usłyszałem bardzo głośny huk, powstał tuman kurzu, zobaczyłem, że syn płacze. Zdjąłem go z ramion i zauważyłem, że ma zakrwawioną twarz. Udałem się z nim do pogotowia, gdzie opatrzono mu niewielką rankę na środku czoła.

Chłopiec miał dużo szczęścia. Nie mieli go natomiast 22-letni żołnierz i jego o rok młodszy kolega obsługujący armaty. Pierwszy pochodził ze wsi pod Złocieńcem, drugi ze wsi koło Aleksandrowa Kujawskiego.

Ponadto pięć osób trafiło do szpitala. Jednemu z mężczyzn oderwało lewą rękę, 48-letniej kobiecie – prawą nogę. Siedmiu widzom udzielono pomocy jeszcze na miejscu i mogli wrócić do domów.

* * *

Winnego tragedii trudno, ale przecież „trzeba” było wskazać. Rozpoczął się zatem proces Klemensa G., wojskowego z ponad 20-letnim stażem, wielokrotnie odznaczanego za służbę, w dodatku członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej… Początkowo po wypadku był po prostu świadkiem. Wkrótce jego status miał się zmienić.

– O oskarżonym mam jednoznaczną opinię. Jest to wzorowy oficer, wypełniający swoje obowiązki bardzo dobrze. To on zaprowadził dobrą atmosferę w jednostce – mówił przełożony oskarżonego, który zajmował swoje stanowisko w zastępstwie.

1 2>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]