Powszechnie szanowany obywatel miasta na Dolnym Śląsku przez lata w zaciszu swojego niewielkiego, mieszkania mordował włóczęgów, żebraków i bezdomnych
2 listopada 2018
Kiedy jedna z niedoszłych ofiar złożyła obciążające go zeznania, policja nie dała wiary tym rewelacjom. – Przecież to niemożliwe, żeby Karl zrobił ci coś złego, on nawet muchy by nie skrzywdził. Jednak mężczyzna twardo obstawał przy swoim. – On chciał mnie zabić!
Ziębice to niewielkie miasto na Dolnym Śląsku, położone około 60 kilometrów na południe od Wrocławia. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z połowy XIII wieku (jego pierwotna nazwa to Sambice), wkrótce potem nastąpiła lokacja miasta na prawie niemieckim i od tego czasu nazwa miasta brzmiała Münsterberg, czyli Góra Klasztorna. Wkrótce powstały tutaj mury obronne, a największy jego rozkwit przypadał na XV-XVI wiek. Prawdopodobnie rzadko jego nazwa pojawiałaby się w mediach, gdyby nie makabryczna historia pochodzącego stąd mordercy-kanibala, który żył tutaj w latach 20. ubiegłego stulecia.
Przed stu laty sytuacja gospodarcza Niemiec była bardzo trudna, a milionom ludzi w oczy zaglądała bieda i ubóstwo. Po przegranej I wojnie światowej przez cały kraj wędrowali ludzie w poszukiwaniu jakiegokolwiek zatrudnienia. Głód był na porządku dziennym, problemy finansowe dotykały miliony ludzi. Organizacje zajmujące się pomocą ubogim miały ręce pełne roboty.
W sobotę, 20 grudnia 1924 roku, do Münsterbergu (dzisiejsze Ziębice na Dolnym Śląsku) przyjechał bezrobotny czeladnik stolarski Vincenz Olivier. Mężczyzna przenocował w miejscowym schronisku. Następnego dnia wstał wcześnie rano, zjadł śniadanie i ruszył przed siebie z zamiarem żebrania po domach. W tamtych czasach był to sposób na życie wielu ludzi. Miasteczko wyglądało na zasobne. Był pewnien, że uda mu się uzbierać trochę grosza. W trakcie włóczęgi dotarł do domu przy ulicy Stawowej 10. Otrzymał wtedy od żony nauczyciela Voigta datek w wysokości 20 fenigów. Mieszkający obok Karl Denke nie miał wprawdzie pieniędzy, ale zaproponował żebrakowi gościnę – coś do zjedzenia, potem nocleg. Obiecał mu także 20 fenigów, jeśli napisze list do jego brata. W propozycji nie było nic dziwnego. W tamtych czasach wielu gorzej wykształconych ludzi dyktowało innym listy, bo – jeśli nawet radzili sobie z czytaniem – to pisanie było dla niego olbrzymim wyzwaniem.
Mężczyzna wszedł do nieznanego mu mieszkania, ale kilka minut później gorzko tego pożałował!
To jakiś wariat, zaatakował mnie toporem…
Niedziela 21 grudnia 1924 roku nie wyróżniała się niczym szczególnym w życiu tego dolnośląskiego miasteczka. Dochodziła godzina 13, gdy do miejscowego posterunku policji zgłosił się nieznajomy młody mężczyzna. Był zakrwawiony i bardzo zdenerwowany.
– To jakiś wariat, jakiś potwór. Ja nic mu nie zrobiłem, a on nagle i niespodziewanie zaatakował mnie toporem. Gdybym się nie uchylił w ostatnim momencie, pewnie roztrzaskałby mi głowę. Musicie go zamknąć, to jakiś psychol. On chciał mnie zabić, zupełnie bez powodu… – mężczyzna nieskładnie opowiadał o wydarzeniach, które kilkanaście minut wcześniej stały się jego udziałem.
– Niech się pan uspokoi i dokładnie opowie, o co chodzi… Kto chciał was zabić? Jakim toporem? O co w ogóle poszło? – dociekał policjant.
– No dobrze, zaraz dokładnie wszystko opowiem… Nazywam się Vincenz Olivier, jestem bezdomny, jeżdżę z miasta do miasta w poszukiwaniu jakiegoś schronienia albo pracy. Wczoraj przyjechałem do waszego miasta. Ktoś na rynku powiedział mi, żebym poszedł na ulicę Stawową, bo tam mieszka niejaki Karl Denke, który pomaga takim ludziom jak ja. Nie miałem nic do stracenia, więc poszedłem pod wskazany adres. Pan Denke przyjął mnie pod dach. Nakarmił, przenocował, rano poprosił, żebym napisał list do jego brata. Kiedy zabrałem się za pisanie, zaszedł mnie od tylu. Kątem oka dostrzegłem, jak zamachnął się siekierą albo toporem. Nie wiem, co go napadło. Ani przez moment nie kłóciliśmy się, nic złego mu nie zrobiłem. Nie mam pojęcia, co mu przyszło do głowy…
Vincenz Olivier rozpoczął walkę o życie i chociaż napastnik był mężczyzną postawnym i silnym, zdołał wyrwać mu z ręki zakrwawione narzędzie i wybiec za drzwi. Biegnąc, rzucił narzędzie niedoszłego mordu sąsiadowi i popędził na policję, a Denke biegł za nim, krzycząc, że włóczęga chciał go okraść.
– Mówicie, że Karl Denke chciał was zamordować? Człowieku? Chyba z kimś go pomyliłeś? To jeden z najporządniejszych ludzi w naszym miasteczku! Chodzący kryształ i anielska cierpliwość. Gdyby wszyscy się tak prowadzili, to policja nie miałaby nic do roboty, a ja poszedłbym na bezrobocie. Pewnie musiałeś go z kimś pomylić. Karl muchy by nie skrzywdził, a co dopiero mówić o człowieku – przekonywał policjant.
– O żadnej pomyłce nie może być mowy – mężczyzna był bardzo konsekwentny i cały czas żądał ścigania domniemanego zabójcy. – A te rany na ciele to co? Sam je sobie zadałem? Chyba nie jestem psychopatą?!
Vincenz był nieugięty, więc policja nie miała innego wyboru, jak sprawdzić tę nieprawdopodobną historię. Policjant poszedł na ulicę Stawową, do mieszkania Karla Denke, a miejscowy lekarz zajął się opatrywaniem ran zakrwawionego mężczyzny.
– Karl, nie chce mi się wierzyć, ale pewien włóczęga oskarża cię, że go zaatakowałeś, a nawet próbowałeś go zabić… O co w tym wszystkim chodzi? – dociekał policjant, kiedy stanął przed Karlem Denke.