Poznaj historię dwóch braci i należącej do jednego z nich kamienicy. Czy faktycznie tam gdzie są duże pieniądze nie ma sentymentów?
18 września 2017

Franciszek R. coraz bardziej niedomagał, od dłuższego czasu miał problemy z sercem. Czuł, że nieuchronnie zbliża się jego koniec. Kilkakrotnie rozmawiał z Krzysztofem K. na temat spadku. Najistotniejszym elementem majątku była kamienica w centrum S. Za granicą niewiele się dorobił.
Podobno powiedział, że wolałby cały swój majątek przepisać na cele charytatywne niż cokolwiek zapisać Stanisławowi.
– Bez ogródek mówił, że młodszy brat nie zasługiwał na to, by cokolwiek po nim odziedziczyć – stwierdził później w śledztwie właściciel firmy odzieżowej.
Latem 1995 roku Franciszek R. czuł się coraz gorzej. Słabł z tygodnia na tydzień. Pod koniec sierpnia Krzysztof K. otrzymał informację o śmierci swojego przyjaciela.
– Przyjąłem to ze smutkiem, choć nie będę ukrywał, że spodziewałem się takiej wiadomości – stwierdził biznesmen.
W jakiś czas później w Sądzie Rejonowym w S. pojawił się dystyngowany starszy pan. Był zgorszony faktem, że przyjęła go sekretarka, a nie sam prezes. Arogancko oświadczył, że nazywa się Stanisław R. i nie ma wiele czasu na rozmowy. Pokazał ręcznie pisany dokument. Był to testament, z którego wynikało, że starszy brat uczynił go jedynym spadkobiercą nieruchomości w centrum miasta.
Testament z prawnego punktu widzenia nie budził żadnych zastrzeżeń. Choć jego treść była zdumiewająca. Rozpoczęto zwyczajowe postępowanie, zakończone pomyślnie dla Stanisława R., mimo iż o kamienicę upominali się wnuk i wnuczka Franciszka R. Po kilkunastu miesiącach sąd wydał postanowienie o stwierdzeniu praw do spadku na rzecz Stanisława R.
Niebawem „beneficjent” pojawił się w kamienicy. Poinformował, że on jest tu teraz właścicielem. Zwołał zebranie wszystkich lokatorów w trybie pilnym. – Jeśli ktoś nie przyjdzie, będę rozważał wyeksmitowanie z domu takiej osoby – zagroził. W tej sytuacji frekwencja mieszkańców była stuprocentowa.
Pierwszą rzeczą, o której poinformował zebranych, była podwyżka czynszu o blisko 25 procent. Od przyszłego kwartału, czyli za niespełna dwa miesiące. Na lokatorów padł blady strach.
– Pana brat inaczej z nami postępował – odważył się zaprotestować jeden z mieszkańców.
– Być może, ale Franciszek nie żyje. Ja tu teraz rządzę – odparł zimno młodszy brat. – Rozumiem, że nie jest panu ze mną po drodze. W tej sytuacji radzę poszukać innego lokalu, bo w tej kamienicy już pan długo nie pomieszka.
Po tak stanowczej odprawie nikt nie śmiał dyskutować z nowym właścicielem. Stanisław R. popatrzył tryumfująco na lokatorów, uśmiechnął się pod wąsem, po czym zażądał od administratorki nieruchomości wydania korespondencji brata. – Były to przede wszystkim listy starszego pana do matki z czasów, gdy ta jeszcze żyła – powiedziała kobieta. – Oczywiście, wszystko co znalazłam, wydałam Stanisławowi R. Ale i tak był niezadowolony. Szukał czegoś w tych listach i jak widać nie znalazł. Postraszył mnie, mówiąc, że jeśli nie oddałam mu wszystkiego, pójdę za to do więzienia. Nie wytrzymałam i wymówiłam pracę.
* * *
Wyjątkową złośliwość i złą wolę wykazywał Stanisław R. w stosunku do biznesmena Krzysztofa K. Oświadczył m.in., że funkcjonowanie w kamienicy tak dużego sklepu zakłóca spokój mieszkańców i wkrótce podjął działania zmierzające do eksmisji firmy Krzysztofa K. W tym celu zbierał podpisy lokatorów, obiecując tym, którzy go poprą, obniżkę czynszu. Takie działania podzieliły mieszkańców domu; pojawiły się wzajemne pretensje, podejrzenia i oskarżenia. Za czasów Franciszka R. coś takiego nigdy nie miało miejsca. Lokatorzy byli jak jedna wielka rodzina.
Krzysztof K. początkowo nie reagował na ataki Stanisława R. Liczył, że tamten się opamięta; w końcu czynsz, który płacił za wynajem parteru stanowił blisko 30 procent dochodu kamienicy. Wyglądało jednak na to, że brat Franciszka R. jest do niego w jakiś szczególny sposób uprzedzony, bo za wszelką cenę chciał się go pozbyć.
Wkrótce wybuchł skandal. Rozpętał go Krzysztof K., który – jak mówił – był szczerze zdumiony, że pan Franciszek zapisał kamienicę Stanisławowi. Miał przecież wnuki, dzieci jedynego, nieżyjącego już syna. Dla biznesmena było niepojętą rzeczą, że zostały one pominięte w testamencie.
Krzysztof K. nie ograniczył się do niepochlebnych komentarzy na temat obecnego właściciela domu. Udał się do prokuratury i oświadczył, że ma podstawy podejrzewać, że testament Franciszka R. został sfałszowany przez jego młodszego brata.
Na poparcie tego twierdzenia pokazał ekspertyzę grafologiczną. Wynikało z niej, że podpis pod treścią testamentu, okazanego przez Stanisława R. na rozprawie spadkowej nie został skreślony ręką starszego z braci.
Krzysztof K. wyjaśnił prokuratorowi, że zlecił wykonanie ekspertyzy kilka miesięcy temu, wkrótce po tym, jak dowiedział się, że Stanisław R. jest w posiadaniu testamentu. Nie od razu zdecydował się poinformować organy ścigania o przestępstwie. Liczył, że sąd nie uzna tego dokumentu a kamienicę odziedziczą prawowici spadkobiercy, czyli wnuki Franciszka.
– Skoro jednak stało się inaczej, poczułem się w obowiązku dochodzić ich praw do kamienicy po dziadku – tłumaczył. – Oni sami sobie z tym nie poradzą.
W tej sytuacji prokuratura wszczęła dochodzenie. Zleciła ponowne wykonanie ekspertyzy grafologicznej kwestionowanego przez biznesmena dokumentu. I po raz drugi okazało się, że podpis pod testamentem nie jest autentyczny.
Bracia mieli podobne charaktery pisma i najprawdopodobniej Stanisław R. liczył na to, że nikt się nie zorientuje, że podpis został sfałszowany.
Wiadomo jednak, że grafologia to w dalszym ciągu nauka, której wyniki nie zawsze bywają jednoznaczne. Prokuratura zleciła więc trzecią ekspertyzę u specjalisty, który w żaden sposób nie mógł być powiązany ani ze Stanisławem R. ani Krzysztofem K. Opinia, którą wydał była zbieżna z dwiema wcześniejszymi. Stanisław R. został więc oskarżony o sfałszowanie testamentu. Sprawa trafiła do sądu.