Prawo jazdy dla woźnicy? Sprawdź, kiedy po raz pierwszy pojawił się pomysł, aby kierujący furmanką albo dorożką musiał zdać egzamin praktyczny
17 listopada 2017
Bywały w świecie znany księgarz i wydawca – Maurycy Orgelbrand, który podczas swych licznych wojaży studiował problemy komunikacyjne ważniejszych stolic europejskich, wysuwał na łamach prasy konkretne propozycje „w kwestii urządzenia w Warszawie ruchu drogowego”.
„Za wzór w tej mierze – pisał w 1882 roku na łamach „Kuriera Warszawskiego” (nr 236) – posłużyć tu mogą stolice, jak Paryż, Berlin lub Wiedeń. Ostatnie to miasto przy ogromnej, a nawet i szybkiej jeździe wyróżnia się nadzwyczajnym porządkiem. Regulamin urzędowy każdej z tych stolic ściśle określa sposób jazdy, a wszelkie wykroczenia w tej mierze ulegają surowym karom, do czego wszelako rzadko uciekać się potrzeba, dla tej prostej przyczyny, iż każdy woźnica ma poczucie obowiązku i rozumie to dobrze, że powodując krzywdę bliźniemu sobie samemu też ją wyrządza”.
„Jeśli głos nasz – w co zdaje się wątpił – dotrze do sfer właściwych, moglibyśmy wówczas jako wzór złożyć regulamina jazdy Berlina i Wiednia i postarać się o takież przepisy z Paryża. Wiele pojedynczych przepisów istnieje także u nas, ale niesforność woźniców i brak dozoru ze strony niższych organów służb policyjnych udaremniają wszelkie przepisy i paraliżują najlepsze chęci władzy. Z tego powodu przy wprowadzaniu ulepszonych przepisów należałoby może wielu niższych ajentów służby policyjnej ulicznej zastąpić innymi dokładniej spełniającymi obowiązki i lepiej je pojmującymi”.
Ze względu na srożącą się cenzurę, Orgelbrand nie mógł bardziej skrytykować ówczesnej „drogówki”, ale i tak napisał dostatecznie dużo; resztę dopowiedzieli sobie czytelnicy. Najbardziej denerwowała go praktykowana jazda „po kawalersku”, podczas gdy za granicami obowiązywała jazda „lekkim kłusem, a kłus wyciągnięty był wzbroniony stanowczo”; „przy skręcaniu z ulicy w ulicę nie wolno inaczej jeździć jak stępa”.
Godny uwagi, i jakże pionierski w naszym kraju, był jego postulat, by śladem zagranicy wprowadzić zasadę, by powożący zawsze miał przy sobie „dowód złożonego egzaminu z jazdy; bez takiego dowodu nie wolno mu absolutnie zasiąść na koźle. Jednym z najskuteczniejszych sposobów pozyskiwania bezpieczeństwa – pisał nasz obieżyświat pragnący obce, dobre porządki zaszczepić w Warszawie – byłoby zdaje się egzaminowanie cyrkułami wszystkich woźniców publicznych, fabrycznych, przemysłowych itp., a następnie nieudzielanie pozwolenia nikomu z chcących zostać woźnicą, dopóki nie złoży praktycznego egzaminu i nie otrzyma stosownego świadectwa pod odpowiedzialnością egzaminujących”. Postulat ten, by wprowadzić prawa jazdy, daleko wybiegał w przyszłość. Dopiero gdy na ulice Warszawy wyjechały samochody miał zostać zrealizowany.
Stanisław Milewski