Długość:
02 godz. 48 min.
Czyta:
Maciej Kowalik
Autor:
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita
cena
6,60 zł
Magazyn kryminalny „Detektyw” – tylko prawdziwe historie
Wydanie numer 4 z 2018 roku, a w nim najlepsze teksty do posłuchania:
Doświadczeni policjanci już po pierwszych kontaktach z porywaczami potrafią określić, czy to zawodowcy, czy amatorzy. Z punktu widzenia porwanego lepsi są ci… pierwsi. „Zawodowcy” mają plan, który konsekwentnie realizują. Są przewidywalni, z reguły nie chcą zrobić porwanemu krzywdy, bo zdają sobie sprawę, że – w przypadku wpadki – inna jest kara za porwanie, inna za zabójstwo. Zależy im na szybkim zainkasowaniu okupu, po czym chcą rozpłynąć się we mgle, tak by nie pozostał po nich żaden ślad. O dziwo, bardziej niebezpieczni są amatorzy. Potrafią działać irracjonalnie i nieprzewidywalnie. Zdarza się, że błaha rzecz wyprowadza ich z równowagi.
Ulica Lubelska to ścisłe centrum Chełma. Znajdują się przy niej ważne urzędy, modne sklepy i restauracje. 5 lipca 2002 roku od rana panował skwar. Słupek rtęci na termometrze wskazywał ponad 30 stopni, słońce bezlitośnie prażyło i grzało tych, którzy nie mogli sobie pozwolić w tym dniu na wypoczynek. Odrobinę cienia można było znaleźć jedynie pod drzewami, między murami starych domów i w kawiarnianych ogródkach. Po lody ustawiały się kolejki.
To była pierwsza kara dożywocia, jaka zapadła w Szczecinie, po tym jak wróciło ono do Kodeksu karnego. Dwa morderstwa miał popełnić człowiek, który do dzisiaj walczy o wolność, przysięgając, że to nie on zabił. Historia jak z filmu, ale czy z happy endem?
– Ziomuś, daj papieroska! – usłyszał Filip J., przechadzając się po dzielnicy Haymarket w Edynburgu. Niestety nie palił. Dwóch wyrostków skopało go i zabrało mu plecak.
Stracił portfel, telefon komórkowy, trochę zdrowia i poczucie bezpieczeństwa.
J. był studentem filologii angielskiej z Warszawy. Latem 2011 roku wybrał się na wakacje
do Edynburga z zamiarem podjęcia dorywczej pracy i przy okazji doskonalenia języka angielskiego. Wylatując z Okęcia, nie przypuszczał, co zastanie na miejscu…
Zabójstwo Doroty G. w listopadzie 2014 roku w okolicach Środy Śląskiej było jednym z najbardziej brutalnych i przerażających w ostatnich kilkunastu latach na Dolnym Śląsku. Z uwagi na dobro rodziny zamordowanej oraz dobre obyczaje sąd wyłączył w tej sprawie jawność rozprawy. Znany jest za to powód dramatu. Oskarżony tamtego dnia musiał odreagować stres, jakim były niesprzedane butelki po piwie i rozlana w domu zupa!
W większości klasycznych kryminałów na początku opowieści mamy do czynienia z morderstwem. Trup ma przykuć uwagę, a wciągająca intryga zrodzić w głowie pytanie: „Kto zabił?”. Potem wraz z autorem poszukujemy winnego gwałtownej śmierci ofiary. Ze sprawiedliwością na koniec bywa różnie, ale najczęściej jest tak, że Temida wygrywa pojedynek ze złem. W przypadku tej historii wszystko wyglądało jednak inaczej.
Sprawy związane z przekroczeniem obrony koniecznej nie zdarzają się często. Co prawda, tego rodzaju argumentów używają zwykle uczestnicy pospolitych bójek, ale w statystykach sprawy dotyczące art. 25 kk, traktującego o obronie koniecznej, to rzadkość. Jeśli już się pojawiają, zazwyczaj budzą potężne emocje i wywołują dyskusje na temat: gdzie kończą się granice obrony koniecznej?
W ogromnym pożarze nocnego klubu zginęło 26 osób. Kolejne 38 zmarło w szpitalach. Zmarli między innymi dlatego, że płyny dezynfekcyjne, z których korzystali lekarze, były rozcieńczone, bo ministerialni urzędnicy przyjmowali łapówki od firmy farmaceutycznej. Proceder trwał wiele lat. Ofiar były tysiące. Świadkowie ginęli w wypadkach.
Młoda kobieta przykuta łańcuchami do ściany metalowego kontenera, a w pobliżu kilka grobów ukrytych w zaroślach. Wkrótce również ona miała zostać zakopana w jednym z nich. – Nikt ich nie zmuszał, by tu przyjeżdżali. Oni sami prosili się o ten los – twierdził właściciel „farmy śmierci”, czterdziestolatek w eleganckim garniturze człowieka sukcesu.