Robactwo wydostawało się przez okna, drzwi, wyłaziło też rurami kanalizacyjnymi i zsypem. Wraz z muchami z mieszkania dobywał się okropny fetor
28 listopada 2017
Był 8 czerwca 1967 roku. Józef R., tak jak miał w zwyczaju, odwiedził swego brata i jego narzeczoną. Wczesnym popołudniem przekroczył próg ich mieszkania w kamienicy przy ul. Sienkiewicza 10 w Katowicach. Chwilę porozmawiali, po czym dziewczyna, która szykowała się do wyjścia po zakupy podeszła do okna, by sprawdzić czy nie pada deszcz.
Odsunęła firanki, jednak nie pogoda, a okno z czwartego piętra kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego zwróciło jej uwagę. – Popatrzcie na to – rzekła, wskazując palcem na budynek obok.
Okno na poddaszu było czarne i wyglądało tak, jakby pozostawało w ciągłym ruchu, falowało. Po dokładniejszym przyjrzeniu się można było jednak zauważyć, że na ową czerń składały się tysiące much, które obsiadły szybę i poprzez szpary we framudze właziły do środka i wyłaziły na zewnątrz. Owady były zbyt duże jak na „zwykłe” muchy.
– Stwierdziłem, że są to robaki, które siadają na zepsutym mięsie – zeznał później R.
Obrzydzający obrazek zaniepokoił obserwatorów. Uznali, że muchy wewnątrz mieszkania mogą oznaczać, że z jego lokatorem stało się coś niedobrego. Może nie żyje?
Jak się okazało – sąsiedzi z kamienicy przy Dąbrowskiego znali problem i wiedzieli, że to niejedyny kłopot z mieszkaniem na poddaszu, sympatycznego – ale niestety – często pijanego elektryka – Bogdana Arnolda. Robactwo wydostawało się stamtąd całymi stadami: nie tylko przez okna, ale i drzwi, wyłaziło też rurami kanalizacyjnymi i zsypem. Wraz z muchami z mieszkania dobywał się okropny fetor. Smród był nie do zniesienia.
8 czerwca 1967 roku milicja otrzymała doniesienie następującej treści:
Zza drzwi mieszkania nr 9 wydobywa się trudny do wytrzymania fetor. Szyby oklejone są papierem, a okna po zewnętrznej stronie obsiadły roje much.
Milicja nie zignorowała zgłoszenia. Na miejsce wysłano patrol. Funkcjonariusze, gdy dotarli na czwarte piętro, przekonali się, że opowieści o okropnym, duszącym smrodzie nie są przesadzone. Na uporczywe walenie do drzwi nikt jednak nie odpowiadał. Wyglądało na to, że w mieszkaniu nikogo nie ma, a przynajmniej nikogo żywego.
Milicjanci na pomoc wezwali straż pożarną. Akcja przyciągnęła na miejsce tłum gapiów, którzy z chodnika przyglądali się kolejnym czynnościom. Obserwatorzy byli tak zaciekawieni, że nawet nie zauważyli, jak wśród nich pojawił się znany im przecież mężczyzna. Człowiek ten miał zarzuconą przez ramię torbę wyglądającą na roboczą. Wmieszał się w grupę tylko na chwilę, spojrzał w górę, na okno mieszkania na poddaszu, po czym szybkim krokiem oddalił się z tego miejsca. Po kilkunastu sekundach zniknął za rogiem ulicy. Był to Bogdan Arnold, który właśnie wracał z pracy. To, co zobaczył przed swoim domem, upewniło go, że jego mroczna, długo skrywana tajemnica, właśnie wyszła na jaw.
Odszedł jak najszybciej nie mając żadnego planu, poza tym, by w pierwszym lepszym sklepie kupić dwa tanie wina i upić się do nieprzytomności, co wkrótce zrobił.
Larwy w ciałach
Strażak, który spuścił się na lince z dachu, za pomocą siekierki rozbił szybę mieszkania. Momentalnie ze szpary wyleciała chmara much, wraz z nią z pomieszczenia wydostał się przeraźliwy smród. Odór był tak okropny, że wiszący na lince strażak odmówił wejścia do środka, chyba, że w masce gazowej.
Tę wkrótce mu dostarczono. Okno kamienicy stanęło otworem. Strażak, który przedostał się do mieszkania, błyskawicznie zorientował się, co tak przyciągało robactwo. Tuż pod parapetem leżało gnijące ludzkie ciało. Nie chcąc za długo przyglądać się, przebiegł przez pokój i otworzył drzwi oczekującym na klatce milicjantom.
Rozpoczęły się oględziny królestwa robactwa, przerywane wizytami u sąsiadów piętro niżej po to, by się umyć i zwymiotować, bowiem nawet najbardziej doświadczeni śledczy nie byli w stanie długo wytrzymać w tak makabrycznym otoczeniu.
Po drewnianej podłodze skromnego lokalu na poddaszu, które z suszarni zostało przystosowane do funkcji mieszkalnej, pełzały masy owadów. Smród był nie do zniesienia. Zwłoki pod parapetem stanowiły dopiero początek serii kolejnych odkryć. W łazience śledczy natrafili na dużą, drewnianą skrzynię murarską obitą blachą, która zapewne pełniła funkcję wanny. Cała była wypełniona ludzkimi szczątkami, fragmentami ciał i wnętrznościami, między którymi ruszały się tysiące larw. Zwłoki ludzkie były poszatkowane – znajdowały się w takim nieładzie, że nie sposób było określić liczby znajdujących się tam ciał. Spod „wanny” wystawało owinięte w gazetę i częściowo „zajęte” przez owady ludzkie podudzie.
W kolejnym pomieszczeniu – kuchni – znaleziono drewnianą skrzynię, a w niej kolejne zwłoki, które również stały się wylęgarnią dla robactwa. Na piecyku elektrycznym stał natomiast duży garnek przykryty denkiem. Pływała tam rozgotowana ludzka głowa. W balii przeznaczonej na pranie odnaleziono kolejną, a wśród rozkładających się szczątków jeszcze dwie ludzkie czaszki.