Syn Sama mordował pod dyktando szatana. Jego ostatnim celem byli młodzi i zakochani. Zginęli na swojej pierwsze, i zarazem ostatniej randce – cz. 6/6
2 kwietnia 2018
W ten wieczór 10 sierpnia nowojorska policja przystąpiła do akcji w sposób dla siebie charakterystyczny, czyli niemrawy. Obsadzono główne wejście do bloku apartamentowego, w którym mieszkał Dawid Berkowitz. Nie obyło się bez momentu humorystycznego. Po długim oczekiwaniu w ręce policjantów wpadł przez pomyłkę… Craig Glassman. Jako zastępca szeryfa wytłumaczył kolegom po fachu, że prawdziwy cel ich zainteresowań wciąż siedzi w swoim mieszkaniu, bo słyszał go jak przemierza bosymi stopami podłogę. Wreszcie, parę minut po godzinie dziesiątej, po wielu godzinach oczekiwania, Dawid Berkowitz zszedł na parking i obserwowany przez dziesiątki oczu wsiadł do swego samochodu. W ręku trzymał papierową torebkę z rewolwerem Bulldog kaliber 44, na pierwszy rzut oka przypominającą torebkę z ciastkami albo z kanapką. Gdy już usadowił się za kierownicą, został osaczony przez dwóch detektywów celujących z rewolwerów w jego głowę.
Było to chyba najbardziej trywialne i pozbawione akcentów dramatycznych aresztowanie seryjnego mordercy. Dawid wyszedł ze swego Forda Gallaxy, chętnie oddał ręce do zaobrączkowania i na pytania kim jest, odpowiedział z całą prostą:
„To ja, Sam.”
„Jak to – Sam?” – spytał jeden z detektywów.
„To ja – Sam. Dawid Berkowitz” – odpowiedział Dawid, najprawdopodobniej uważając sprawę za całkowicie zakończoną.
Podczas tej krótkiej, trwającej zaledwie kilka minut akcji, Dawid uśmiechał się jakimś dziwnym dziecinnym uśmiechem, czym wytrącał detektywów z równowagi. Uśmiech szczęśliwego dzieciaka nie schodził mu z oblicza, gdy wieźli go przez miasto na przesłuchanie w siedzibie policji w Yonkers.
Zjechali się wszyscy notable nowojorskiej policji, których Dawid znał doskonale z fotografii w „The Daily News” i w „The New York Post”, toteż witał ich poufale, wymieniając z nazwiska. „Hello, inspektorze Dowd!” – powiedział Dawid na widok szefa „Omega Task Force”, podobnie jak Dawid szczęśliwego z powodu ostatecznego zakończenia sprawy.
* * *
W dzień później cieszyło się całe miasto. Choć Nowy Jork w swej historii przeżył już niemało, fotografie Dawida Berkowitza w kajdankach, uśmiechającego się z pierwszych stron wszystkich gazet, wywołały w mieście nadzwyczajny stan euforii. Na ulicach i w metrze zapanowała relaksowa atmosfera. Bary wypełniły się pijącymi, a dyskoteki tańczącymi młodymi ludźmi, świętującymi powrót do wolności. Świetnie zarobiła prasa; w dzień po schwytaniu Syna Sama popołudniówka „The New York Post” sprzedała dodatkowe 350 tysięcy egzemplarzy.
Nie mniejsze zainteresowanie towarzyszyło procesowi Dawida Berkowitza. Przyznał się do zamordowania sześciu i ciężkiego zranienia siedmiorga młodych ludzi. Na procesie wyszły na jaw nowe fakty. Berkowitz rozpoczął swą prywatną wojnę ze społeczeństwem w noc Bożego Narodzenia 1975 roku, napadając z nożem w ręku na dwie kilkunastoletnie dziewczyny. Pozostawiająca ślady, tryskająca krew zniechęciła go do używania noża, dlatego przerzucił się na rewolwer. Prócz napadania na niewinne istoty ludzkie, Berkowitz czerpał przyjemność z jeszcze jednej zboczonej pasji: był piromanem, niezwykle aktywnym podpalaczem. Zanim sięgnął po nóż i broń palną przeciwko ludziom, mścił się na substancjach martwych, powodując prawie 1500 pożarów na terenie nowojorskiej aglomeracji. W jego mieszkaniu detektywi znaleźli zeszyt wypełniony skrupulatnym zapisem każdego pożaru, z podaniem miejsca, obiektu, dokładnej daty i godziny. Wszystko się zgadzało z dokumentacją straży pożarnej. Kilkaset razy wywoływał również fałszywe alarmy pożarowe, telefonując do straży i na policję. Mówił o tym chętnie i trochę z żalem: zawsze marzył o tym, by zostać strażakiem, a jednak w tym kierunku nigdy nie podjął najmniejszego kroku.
12 czerwca 1978 roku Dawid Berkowitz otrzymał łączny wyrok 365 lat więzienia. Policzono mu tylko zbrodnie i ciężkie zranienia. Choć obrońcy próbowali udowodnić jego niepoczytalność, ława przysięgłych doszła do jednomyślnego wniosku, że morderca był w stanie zrozumieć bezmiar nieszczęścia wyrządzanego ofiarom oraz ich najbliższym, a pośrednio – również społeczeństwu. Na procesie nie potraktowano poważnie zeznań Berkowitza wskazujących na rolę demonów w jego zbrodniach. Jednak temat ten wałkowały niemal w nieskończoność amerykańskie i światowe media, a potem autorzy książek, kreując Dawida Berkowitza na szalonego schizofrenika, mordującego pod dyktando szatana.
* * *
Tę legendę Syna Sama potraktował z profesjonalnym sceptycyzmem Robert K. Ressler, jeden z najbardziej uznanych ekspertów FBI w temacie seryjnych morderców. W drugim roku odbywania kary spotkał się z Dawidem Berkowitzem i – jak twierdzi w swoich książkach – wydobył od niego całą prawdę.
Dawid przyznał się wreszcie, że wymyślił sobie wszystko: Ojca Sama, dwóch pozostałych „władców”, czyli Cassarę i Glassmana oraz sforę psów-demonów. Stworzył sobie świat obłędu tylko po to, by uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie.
Oczywiście, nie był człowiekiem całkowicie normalnym, lecz gdy strzelał do ludzi świetnie wiedział co czyni. Morderstwa popełniał na tle seksualnym, dokonując przy okazji aktu osobistej zemsty. Strzelał do kobiet, bo nie mógł sobie poradzić z myślą o tym, że matka oddała go innym ludziom. Potem strzelał też z tej prostej przyczyny, że nie potrafił nawiązać kontaktów z kobietami. Strzelanina zastępowała mu stosunek seksualny: na widok ofiar trafionych pociskami z Bulldoga doznawał wzwodu, a potem masturbował się. W tym celu wielokrotnie wracał na miejsca zbrodni i prowadził zeszyt z wycinkami z gazet, zawierający fotografie i reportaże o jego wyczynach. Zeszt ten trzyma do dziś w swej celi.
Czy Dawid Berkowitz był człowiekiem niepoczytalnym? Robert K. Ressler: „O, nie. On wiedział, co czyni. Niemal każdej nocy wyruszał w miasto na poszukiwanie ofiary. Atakował jednak tylko wtedy, gdy miał poczucie całkowitej bezkarności. Działał więc z premedytacją. Dawid Berkowitz nie był szaleńcem”.
Tadeusz Wójciak