Jak zwykle w porze masowej histerii do głosu dochodziły niskie uczucia. W Ameryce, kraju donosicieli (lub tak zwanych „życzliwych obywateli”), każde wezwanie ze strony policji do współpracy trafia na wyjątkowo podatny grunt. Każdy w każdym widział Syna Sama. Zdradzane lub niekochające żony domagały się aresztowania swych mężów tylko dlatego, że wracali późno. Zawistni partnerzy biznesowi lub sąsiedzi obserwujący przez judasza swych lepiej sytuowanych bliźnich próbowali ich obciążać winą za grzechy Syna Sama.

Tylko raz na tysiąc donosów policjanci z brygady specjalnej węszyli sensację. Tak było w przypadku pewnego samotnika i maniaka broni palnej z Midtown South. Donosiciel podpatrzył go jako najprawdopodobniej ciężkiego psychola i posiadacza rewolweru kaliber 44. Policjanci poszli tym tropem i niemal całą noc poszukiwali nieszczęśnika, przemieszczającego się z baru do baru, pijącego ostro i coraz bardziej znieczulonego na jakiekolwiek zarzuty. Wreszcie odnaleziony i natychmiast zakuty w kajdanki, szybko wyraził zgodę na przeszukanie swego mieszkania. Okazało się ono arsenałem wszelkiej możliwie dostępnej broni. I tu porażka: jedyna sztuka rewolweru kaliber 44 okazała się repliką broni z okresu Wojny Secesyjnej. I marginalny sukces: ten  człowiek o mocno zakłóconej psychice posiadał bez pozwolenia osiemnaście sztuk broni palnej. Na drzwiach miał przybitą tarczę strzelecką. W wolnych chwilach trenował strzelanie do celu z użyciem nie tylko rewolwerów, lecz nawet pistoletów maszynowych  AK-47! Pociski przebijały drzwi, przelatywały nad ulicą w stronę pobliskiego cmentarza. No cóż, to Ameryka; nie należy się dziwić.

Samotny strzelec dostał wezwanie do sądu i musiał zapłacić grzywnę. Nie przyczyniło się to w niczym do posunięcia do przodu choćby o krok sprawy Syna Sama, nieuchwytnego zbrodniarza, czającego się do kolejnego spektakularnego wyczynu.

Zdenerwował się wreszcie sam Abraham Beame, ówczesny burmistrz Nowego Jorku. Człowiek, któremu wyborcy powierzyli między innymi utrzymywanie ładu i porządku w gigantycznym mieście, postrzegał działanie Syna Sama i bezradność policji jako swą osobistą porażkę. „Syn Sama… Nie mam nic przeciwko temu, by ktoś się tak sam nazwał” – mówił burmistrz Beame na konferencjach prasowych. – „Jednak te dwa słowa wzbudzają w moim mieście niepokój, a nawet strach. Ja sam się trzęsę ze strachu na dźwięk tych słów. Przecież za tym imieniem kryje się sześć krwawych napaści na ludzi mojego miasta….”

Słów swego pracodawcy słuchali nie bez niepokoju policjanci Nowego Jorku, najlepsi eksperci w swej profesji z zakamarków Południowego Bronxu, uczuleni na każdą drobinę krwi upuszczoną w sieci ulic wokół Times Square, posiadacze dziesiątków informatorów  wysiadujących za pieniądze w barach Manhattanu, Bronxu i Queens.

 

Młodzi na celowniku

Późną wiosną 1977 roku nieuchwytny seryjny morderca paraliżował miasto. Nowojorczycy umykali do domów po pracy, by oglądać przy kolacji w telewizji jak Nowy Jork poluje na zboczeńca. Tropieniem Syna Sama zajmowało się już dwustu policjantów, mundurowych i po cywilnemu. Pomyśleć: na początku było ich szesnastu, potem sześćdziesięciu, teraz już dwustu. Pościg za rewolwerowcem, pierwszy na taką skalę w historii Nowego Jorku, otrzymał kryptonim „Operacja Omega”. Funkcjonariusze pokryli szczelną siecią stacje metra, kina, dyskoteki, bary, restauracje, a zwłaszcza tereny wielkich parkingów.

Dawid Berkowitz obserwował te nieudolne próby z bezpiecznego ukrycia. Po pracy docierał szybko do domu, a wtedy zanurzał się po uszy we własnym świecie.

Jego świat ograniczał się do jednopokojowego mieszkania o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych, z drzwiami nigdy nie otwieranymi dla obcych. Z oknami szczelnie zasłoniętymi kocami.

Wyszedł z tej nory znowu w upalną noc 26 czerwca 1977 roku, wywołany ujadaniem sfory demonów, a wrócił nad ranem wściekły na siebie, że nie do końca wypełnił otrzymane zlecenie. Choć właściwie mówić mógł o szczęściu: pomimo ostrzeżeń powtarzanych w nieskończoność i do znudzenia przez nowojorskie media, ciągle było tak, że jakiś chłopak zabierał swą dziewczynę późną nocą na miasto.

Tym razem pod lufę rewolweru  Dawida, dostało się dwoje młodych: dwudziestoletni Sal Lupo i młodsza o trzy lata Judy Placido, która tej nocy wybrała się z koleżankami do słynnej dyskoteki Elephas by uczcić pożegnanie z high school. Sal i Judy poznali się przy barze, wypili mnóstwo drinków znanych tu jako Black Russians (pół na pół likier kawowy Kahlua i zwykła, czysta wódka), a potem wyszli sobie na zewnątrz, by posiedzieć w zaparkowanym na sąsiedniej ulicy samochodzie. Błąd, ogromny błąd! Przecież całe miasto wiedziało, że tak nie wolno. O trzeciej w nocy pociski wystrzelone ze słynnego już rewolweru Bulldog Chapter kaliber 44 rozwaliły przednią szybę i utkwiły w ciałach zaskoczonej pary. Tym razem oboje przeżyli. Chłopak otrzymał postrzał w lewe ramię i chlapiąc na wszystkie strony strugami krwi pobiegł do dyskoteki z wołaniem o pomoc. Dziewczyna miała niewiarygodne szczęście: dwa pociski przeszyły jej szyję i ramię w odległości zaledwie kilku milimetrów od kręgosłupa i arterii, zaś trzeci utkwił pod skórą z prawej strony czaszki.

< 1 2 3 4>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]