To nie była zwykła prostytutka. To była dama na telefon. Swoje usługi oferowała miejscowej elicie. Sprawdź, jak skończyła się ta historia!
16 października 2017

Plotki były tak powszechne, że dotarły oczywiście do osób, których dotyczyły. Do komendanta i naczelników zaczęli zgłaszać się miejscowi decydenci, którzy twierdzili, że wolą sami przyjść niż mają przyjechać do nich policjanci upewniając otoczenie, że coś jest na rzeczy. Miejscowa elita najbardziej obawiała się pytań ze strony małżonek. Szefostwo komendy ze zdumieniem odbierało osobiste wizyty kolejnych prominentnych osób przyznających się do korzystania z usług prostytutek. Nikt nie przypuszczał, że jest to tak powszechne. Nikogo nie przesłuchiwano i najpewniej zapewniano „gości”, że sprawa nie zostanie ujawniona i czeka na umorzenie.
Przed oblicze komendanta najpierw trafiła policjantka, która przesłuchiwała Elenę A. i usłyszała, że dalsze rozpowszechnianie takich informacji skończy się postępowaniem dyscyplinarnym. To samo usłyszeli policjanci z pionów dochodzeniowo-śledczego i operacyjnego w trakcie jednej z odpraw.
Sprawę komentowano więc już dużo ostrożnej, ale mundurowi nie byliby sobą, gdyby szybko nie dowiedzieli się, że Elena A. wyjechała z T. i nie pracuje już w „Las Angels”. Właściciel agencji także gdzieś zniknął, a interesem zarządzała teraz jego żona. Tymi rewelacjami dzielili się policjanci z pionu operacyjno-rozpoznawczego z pozostałymi funkcjonariuszami i wszyscy z niepokojem obserwowali, co działo się z postępowaniem w sprawie śmierci prostytutki. Akta trafiły do prokuratury i przygotowywano się do błyskawicznego zakończenia postępowania. Nieznany był los protokołu przesłuchania Eleny A., ale z całą pewnością nie został on dołączony do akt przekazanych do prokuratury. Wyglądało na to, że decydenci z komendy i prokuratury chcą jak najszybciej zamknąć i wyciszyć sprawę. Okazało się jednak, że zbytnio się spieszyli…
Komplikacja
Trzy tygodnie od śmierci Gabrieli B. nadeszły wyniki badań próbek m.in. krwi, jakie pobrano z jej ciała. Stwierdzono w niej śladową obecność narkotyków z grupy amfetaminy, a także alkohol. Ale największe zaskoczenie budziła obecność we krwi substancji określanej jako pochodna benzodiazepiny będącej substancją czynną leku sprzedawanego pod nazwą Relanium. Stężenie tego leku w jej krwi wielokrotnie przekraczało dopuszczalną dawkę, a opinia lekarzy była taka, że osoba po takiej dawce zapada w śpiączkę i nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach.
Przyznać trzeba, że choć odgrzewanie tej sprawy było bardzo „nie na rękę” decydentom, podjęto działania bez zbędnej zwłoki.
Ponownie do komendy dowieziono wszystkie osoby, jakie zastano w „Las Angels”. Tym razem było to sześć kobiet licząc też żonę Janusza K. Właściciela agencji nie zastano w lokalu i nikt go nie widział od wielu dni. Nie było tam też Eleny A. oraz wszystkich poprzednich kobiet, które nie miały polskiego obywatelstwa. Ich miejsce zajęły Rosjanki, które o niczym nie wiedziały.
Z przesłuchań kobiet, które znały Gabrielę B. niewiele wynikało. Coś tam słyszały o lekach na uspokojenie, jakie brała, ale nie wiedziały nic pewnego, lub po prostu nie chciały powiedzieć. Na temat Bułgarek i Serbki, które zniknęły z agencji, wszystkie zgodnie twierdziły, że to normalne, bo każda z zagranicy pracująca w Polsce, tylko patrzy, aby zebrać trochę pieniędzy i uciec do kraju, gdzie zarobki są większe, jak np. Włochy, czy Francja. Wyjazdu do Niemiec obawiały się ze względu na mafię wywodzącą się z Turcji i bezwzględnie wykorzystującą kobiety tej profesji.
Przesłuchanie 49-letniej Ewy T., żony właściciela agencji było dużo trudniejsze. Kobietą „zajął” się osobiście naczelnik, co według policjantów zdarzyło się pierwszy raz od wielu lat. Pomagał mu jeden z bardziej doświadczonych oficerów. Kobieta uparcie jednak twierdziła, że nic nie wie o tym, co działo się w agencji, kiedy kierował nią jej mąż. Obecnie zajmuje się tym, bo mąż wyjechał za granicę zarobić trochę pieniędzy (bo ponoć z agencji nie da się wyżyć). Kłamiąc dalej bez mrugnięcia okiem, Ewa T. twierdziła, że nie wie, w którym kraju jest Janusz T. Podobno on sam nie wiedział wyjeżdżając, gdzie się zatrzyma. Miał zostać tam, gdzie znajdzie pracę. Coś napomykał o zbiorze pomarańczy w Grecji.
Pomimo kilkugodzinnych zmagań nie udało się przekonać Ewy T. do współpracy i późnym wieczorem została zwolniona. Naczelnik był niepocieszony brakiem efektów jego osobistego udziału w przesłuchaniu. Jednak policjanci zwalniając Ewę K. postanowili obserwować jej poczynania. Niestety pomimo dwudniowego śledzenia nie doprowadziła ich do miejsca, w którym spotkałaby się ze swoim mężem.
***
Janusz T. został zatrzymany dopiero tydzień później, gdy systematyczna praca rozpoznawcza policjantów przyniosła efekty. Okazało się, że nigdzie nie wyjechał, tylko cały czas ukrywał się poza miastem w niewielkim domku, który odziedziczył po zmarłej siostrze.
Dowieziony do komendy właściciel agencji towarzyskiej „Las Angels” był bardzo wystraszony, ale powoli uspokoił się i przyznał, że Gabriela B. miała kłopoty z emocjami i oprócz narkotyków, i alkoholu „podpierała się” czasem lekami uspokajającymi.
Bardzo niechętnie, ale przyznał, że sam załatwiał jej recepty na Relanium, bo chciał, żeby pracowała, gdyż jej usługi cieszyły się dużym wzięciem.
Rozmowa z Januszem T. odbywała się w dużym napięciu. Mężczyzna bardzo się pilnował, żeby nie powiedzieć zbyt dużo i jak każdy szef agencji towarzyskiej twierdził, że on zajmuje się szkoleniem i zapewnianiem usług kobiet do towarzystwa. Jeśli dochodzi w trakcie takich usług do kontaktów seksualnych między jego pracownicą, a klientem, to jest to już jej prywatna sprawa. Takie obłudne tłumaczenie jest znane policjantom, jako powszechnie stosowane. Sytuacja jest więc taka, że szef agencji udaje, że mówi prawdę a policjanci udają, że w to wierzą.