W ciągu jednego dnia od kul snajpera zginęło pięć przypadkowych osób. W okolicach Waszyngtonu zapanowała panika… cz. 1/6
18 kwietnia 2019
Choć policja i władze lokalne apelowały o spokój, mieszkańcy szerokiej strefy wokół stolicy kraju zaczynali każdy dzień jak na polu bitwy. W drodze do pracy odruchowo pochylali głowy nad kierownicami. Ulice pustoszały, a nieliczni przechodnie biegli zygzakiem od samochodów do miejsc przeznaczenia. W dziennikach telewizyjnych pokazywano, jak ludzie najbardziej zagrożeni, czyli klienci stacji benzynowych tankowali paliwo na klęczkach lub w pozycji kucznej, obserwując przedpole znad blachy pojazdów.
Z mojej korespondencji do dziennika „Rzeczpospolita”, październik 2002 roku: „Amerykanie uwielbiają ten sport. Mają do wyboru wiele miejsc, gdzie mogą się uczyć jak celnym strzałem zwalić z nóg człowieka. „Zabić jednym wystrzałem!” – kredo każdego szanującego się snajpera pobrzmiewa w społeczeństwie, gdzie ostatnio jeden z zawodowców ma na sumieniu trzynaście ofiar, w tym dziesięć trafionych bezbłędnie.
Prawda o bujnie rozkwitłej kulturze snajperskiej wyszła na jaw dopiero teraz, gdy w okolicach Waszyngtonu snajper poluje na ludzi, a policja na snajpera. Na rynku znajduje się wiele poradników pozbawiania życia celnym wystrzałem. Temu zadaniu poświęcone są magazyny ilustrowane. W internecie toczą się dyskusje profesjonalistów, podpisujących się pseudonimami „Cyngiel”, „Bystre Oko”, „Snajper”. W internetowych witrynach popularyzujących kulturę strzelania do ludzi pysznią się bojowe zawołania: „Nie próbuj uciekać, bo tylko zginiesz zmęczony”; „Szczęście to wielki krwawy wlot o postrzępionych brzegach”. Twórcy tych haseł domagają się zarazem, by nie kojarzyć ich z maniakiem polującym ostatnio na ludzi w stanach Maryland i Wirginia.
Rozmiary plagi próbuje ogarnąć Tom Diaz, ekspert od patologii społecznych w waszyngtońskim instytucie Violence Policy Center. Dostrzega on, że słabnący popyt na broń palną popchnął producentów do chytrych wybiegów marketingowych, by kusić bronią używaną do niedawna tylko w armii. Z kultury snajperskiej czerpią korzyści materialne handlarze broni, ale także szkoły snajperów, autorzy i wydawcy poradników, producenci całej masy drobiazgów i ubiorów, bez których snajper nie wyrusza do akcji.
Nie dostrzegają tego jednak obywatele, uprawiający swe snajperskie hobby z całkowitym szacunkiem dla prawa. Natomiast prawdziwi zawodowcy nie chcą zezwolić, by szaleniec spod Waszyngtonu pozbawił ich godności. Neil Morris, były snajper amerykańskich marines, w wypowiedzi dla mediów: „Profesjonalny snajper nie pozostawia za sobą łusek po nabojach, a tym bardziej kart tarota z wyobrażeniem śmierci na koniu”.
Pierwsza ofiara
W środę, 2 października 2002 roku, dwa dziwne zdarzenia z użyciem broni palnej postawiły na nogi policję w dwóch miasteczkach stanu Maryland, na obrzeżach waszyngtońskiej metropolii. Pierwsze było niegroźne lecz zagadkowe, drugie – tragiczne w skutkach. O siedemnastej dwadzieścia, w porze już wieczornej, pocisk ze strzelby wybił otwór wielkości pięciocentówki w witrynie sklepu z rękodziełem firmy Michaels w Aspen Hill, w hrabstwie Montgomery. Sklep był pusty, obyło się bez ofiar.
Wyglądało to na rezultat lotu zabłąkanej kuli, co nie dziwi w kraju, gdzie statystycznie na głowę obywatela przypada kilka sztuk broni palnej. Natomiast czterdzieści minut później nie można już było zwalać wszystkiego na przypadek. Pocisk wystrzelony celowo i precyzyjnie z broni nieznanego sprawcy zabił mężczyznę na parkingu Shoppers Food Warehause w miasteczku Wheaton.
Ofiarą okazał się 55-letni James D. Martin, który z niemałym trudem znalazł miejsce do zaparkowania samochodu i zdołał zrobić zaledwie kilka kroków w stronę sklepu, gdy śmiertelny postrzał w plecy zwalił go na asfalt. Kamery bezpieczeństwa zarejestrowały ostatnie kilka minut w jego życiu, od momentu wjazdu na parking do chwili, gdy idąc do sklepu zatrzymał się raptownie, złapał za serce i upadł.
Policja doszła do wniosku, że James Martin nie znał sprawcy, a przypuszczalnie nawet nie zdążył stwierdzić, że do niego strzelano. Detektywi zajęli się badaniem szczegółów z życia ofiary tajemniczego zamachu, bezskutecznie próbując znaleźć odpowiedź na pytanie o motywy tak bezsensownej zbrodni. Martin był typowym przyzwoitym obywatelem, mężem i ojcem jedenastoletniego chłopca. Nie miał wrogów. Był lubianym kolegą i cenionym programistą w federalnej agencji National Oceanic and Atmospheric Administration, zajmującej się badaniem wód i powietrza. Niemal cały wolny od pracy czas spędzał w radzie kościoła Metodystów i w organizacji Boy Scouts, do której należał jego syn. Feralnego wieczoru jechał na zbiórkę skautów i zatrzymał się przy tym sklepie, by kupić dla nich kanapki i colę. Do końca dnia policjanci zdołali skojarzyć te proste fakty, co wcale nie uśmierzało ich niepokoju. Źle dzieje się gdy człowiek ginie od kuli na parkingu cichego miasteczka.
Polowanie na ludzi
Nikt nie był jeszcze w stanie przewidzieć, że śmierć Jamesa Martina była zapowiedzią długiej serii podobnych tragedii.