W PRL-u milicjanci często wzywani byli do awantur domowych. W jaki sposób uspakajali pijanego awanturnika? Jak wyglądała ówczesna „wytrzeźwiałka”?
14 sierpnia 2017

Powstał jednak pewien problem, gdyż na plecach i pośladkach denata stwierdzono kilka podłużnych zasinień, które mogły powstać w wyniku uderzeń zadanych „przedmiotem o okrągłym przekroju, ale wykazującym pewną elastyczność”. Lekarz nie wyraził się wtedy wprost, ale mogła to być milicyjna pałka lub w ostateczności podobny przedmiot, np. gumowa rurka. Obrażenia te nie były przyczyną zgonu i życiu nie zagrażały, ale… zostały stwierdzone.
Prokuratura zwróciła się do miejscowej komendy (wówczas Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych) o sprawdzenie, czy Andrzej F. był w ostatnich dniach zatrzymywany przez milicjantów.
Okazało się, że na tydzień przed znalezieniem zwłok, czyli tuż przed prawdopodobną datą zgonu, w domu Andrzeja F. miała miejsce interwencja milicyjnego patrolu. Milicjantów wezwała żona mężczyzny, gdyż był pijany i agresywny w stosunku do niej i dzieci.
Z milicyjnych zapisów wynikało, że Andrzej F. podczas interwencji zachowywał się agresywnie w stosunku do mundurowych. Po użyciu przez nich pałki służbowej uspokoił się i zobowiązał do opuszczenia domu na noc. Odstąpiono więc od zatrzymywania go. Milicjanci jedynie odczekali, aby ubrał się i wyszedł z mieszkania.
Inną wersję zdarzeń przedstawiła w prokuraturze żona, a właściwie wdowa po Andrzeju F. Twierdziła, że owszem, mąż ją pobił, ale po interwencji patrolu nie wyszedł sam z domu, tylko został zabrany przez milicjantów. Myślała wówczas, że zabierają go do aresztu. Dodatkowo kategorycznie stwierdziła, że w mieszkaniu nie zachowywał się agresywnie wobec milicjantów z patrolu i spokojnie dał się wyprowadzić. Przy niej nikt wobec niego nie używał pałki, bo nie było ku temu podstaw.
Dwa dni później, gdy mąż nie wrócił do domu, pojechała na komendę, żeby dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Myślała, że może został zatrzymany na dłużej w areszcie. Dowiedziała się, że jej męża w ogóle tam nie było. Pomyślała więc, że pewnie „dogadał się” z milicjantami, ci go wypuścili bez wsadzania do aresztu, a teraz gdzieś pije i wróci, gdy skończą mu się pieniądze. Spokojnie więc czekała. Tymczasem po pięciu dniach poinformowano ją, że mąż nie żyje.
Po przesłuchaniu milicjantów, którzy potwierdzili jedynie to, co wynikało z milicyjnej dokumentacji, prokuratura zamknęła sprawę i nie udało jej się wyjaśnić rzeczywistych okoliczności śmierci Andrzeja F., pomimo że dopominała się o to jego rodzina. Bardzo prawdopodobna wersja wydarzeń była taka, że Andrzeja F. wywieziono na teren będącej w budowie obwodnicy i tam po pobiciu pałkami zostawiono. On w pijanym widzie ruszył przez łąki, chcąc dotrzeć jak najkrótszą drogą do miasta. Niestety, pomiędzy budowaną obwodnicą a miastem wiła się częściowo zamarznięta rzeka. Widocznie próbował przez nią przejść, ale wpadł do wody i utonął. Był pijany, a temperatura wody była ujemna…
Prokuratura jednak nie chciała drążyć tematu i za prawdziwe przyjęła zeznania milicjantów, ignorując zeznania żony zmarłego. Kobieta nie mogła być wiarygodna, skoro najpierw wzywała milicję, skarżąc się, że mąż ją bije, a później uporczywie domagała się wyjaśnień, dlaczego zmarł. Po tym zdarzeniu, milicjanci prawdopodobnie przestali wywozić nietrzeźwych awanturników na teren budowanej obwodnicy.
Pociągiem w siną dal
Innym pomysłem na pozbycie się na jakiś czas takiej pijanej osoby było umieszczenie jej w jakimś pociągu dalekobieżnym. Kolejowi konduktorzy regularnie natykali się w przedziałach na takie „prezenty” od milicjantów. Pijany pasażer, z reguły bez pieniędzy i oczywiście bez biletu, z rozbrajającą szczerością twierdził, że do pociągu wsadzili go milicjanci, bo rozrabiał w domu albo w innym miejscu. Konduktor po spisaniu danych wyrzucał go na najbliższej stacji, która zwykle oddalona była o kilkadziesiąt kilometrów od rodzinnego miasta pasażera. Oznaczało to kolejną podróż pociągiem na gapę, tym razem w drugą stronę. Upływało jednak wiele godzin i do domu raczej wracał już trzeźwy.
Co bardziej złośliwi milicjanci potrafili takiego pasażera zapakować do pociągu, który wywoził Lol ą w awanturnika go w siną dal. Według kolejarzy dużym wzięciem cieszył się w tamtych czasach pociąg o nazwie „Chemik”, łączący Warszawę i Śląsk. Opuszczając Warszawę na stacji Warszawa Zachodnia wjeżdżał on na Centralną Magistralę Kolejową i bez zatrzymywania jechał do Sosnowca. Końcową stację miał w Gliwicach. Jeśli milicjantom udało się awanturnika czy pijanego bezdomnego umieścić w tym pociągu, wysyłali delikwenta w podróż liczącą ponad 300 km bez możliwości wysiadki na najbliższej stacji. Śląscy milicjanci wysyłali takie „przesyłki” do Warszawy, a stołeczni mundurowi przekazywali „prezenty” Ślązakom.
Sprawy trudne
Większość domowych awanturników w momencie przyjazdu milicjantów na miejsce zdarzenia udawała, że nic się nie stało, że są bardzo grzeczni, a interwencja panów mundurowych zupełnie niepotrzebna. Zdarzały się przypadki, gdy milicyjny patrol zastawał pana leżącego pod kołdrą, rzekomo pogrążonego w głębokim śnie. Po odkryciu okazywało się, że jest kompletnie ubrany i ma nawet buty na nogach.
Bywały też przypadki nietypowe i trudne. Jednym z takich była sytuacja, z jaką milicjanci zmagali się w przypadku 39-letniego Krzysztofa J., mieszkańca S. Mężczyzna po rozwodzie z żoną mieszkał z nią i dwójką dzieci w tym samym mieszkaniu. On zajmował jeden pokój, a ona z dziećmi drugi. Łazienka i kuchnia były wspólne. Krzysztof J. po alkoholu wywoływał awantury i burdy. Za każdym razem urządzał rodzinie istne piekło. Kiedy słowna awantura przeradzała się w rękoczyny, żona Krzysztofa J. dzwoniła na milicję z prośbą o interwencję. Milicyjny patrol przybywał dosyć szybko, a na jego widok Krzysztof J. jak zawsze udawał łagodnego jak wielkanocny baranek.
Gdy żona twierdziła, że groził jej pobiciem i pokazywała na dowód np. pobite talerze oraz świeże sińce na plecach i rękach, patrol podejmował decyzję o zatrzymaniu go w areszcie do wytrzeźwienia, na co Krzysztof J. reagował śmiechem i stwierdzeniem: „I tak g… mi zrobicie”. Po czym zabierano go do radiowozu. Zgodnie z procedurą każda osoba przed umieszczeniem w areszcie musiała zostać przebadana przez lekarza, który musiał potwierdzić, czy jej stan zdrowia pozwala na pobyt w takim miejscu. Tu zaczynały się schody.
Krzysztof J. badany przez lekarza stwierdzał, że ma bardzo poważną wadę serca. Czasem miał przy sobie nawet dokumenty potwierdzające chorobę. Lekarz po takim ostrzeżeniu badał go zdecydowanie wnikliwiej niż zazwyczaj i na wszelki wypadek stwierdzał, że stan zdrowia Krzysztofa J. nie pozwala na pobyt w areszcie. Nie wiadomo, czy tak rzeczywiście było, czy też lekarz bał się odpowiedzialności, gdyby przypadkiem osobnik „zszedł” w celi.