W PRL-u milicjanci często wzywani byli do awantur domowych. W jaki sposób uspakajali pijanego awanturnika? Jak wyglądała ówczesna „wytrzeźwiałka”?
14 sierpnia 2017

Mężczyzna był więc bezkarny. Jedyną dolegliwością było to, że musiał wracać pieszo do domu. Na pytanie, czy milicjanci go odwiozą, słyszał najczęściej, że mogą co najwyżej kopnąć go w tylną część ciała tak, że w pobliże domu doleci. Aż nadszedł dzień, w którym po kolejnej awanturze milicjanci zabrali Krzysztofa J. na badania do szpitala, ale wcześniej wyjaśnili dyżurującej lekarce, kogo przywieźli i z jakiej interwencji. Pani doktor podeszła do sprawy zupełnie inaczej.
Kiedy pewny siebie „damski bokser” poinformował o poważnej wadzie serca, lekarka z pełnym zrozumieniem wnikliwie go zbadała. Milicjantom powiedziała, że zatrzymanego nie można umieścić w areszcie, ale nie można też puścić wolno, ponieważ człowiek z takim schorzeniem serca nie powinien w ogóle spożywać alkoholu, gdyż zagraża to jego życiu. Pani doktor zadecydowała, że należy natychmiast mu pomóc i że niezbędne jest płukanie żołądka, aby usunąć z niego alkohol. Nim Krzysztof J. zdołał zrozumieć, co się dzieje, już jechał na salę zabiegową, gdzie inne kobiety, po telefonie od pani doktor, przygotowywały się do akcji. Podobno próbował uniknąć tego nieprzyjemnego zabiegu i uciec, ale skutecznie uniemożliwili to milicjanci.
Wykonano płukanie żołądka, podobno ratując mu życie. Jeden z milicjantów, który obserwował ten zabieg, twierdził później, że aż mu się zrobiło szkoda Krzysztofa J., „tak go wymęczyły te baby, wielokrotnie wprowadzając mu rurę do gardła, napełniając żołądek płynem i wywołując torsje”.
Oczywiście wszystko odbywało się pod ścisłym nadzorem lekarki, która czuwała, by serce pacjenta wytrzymało te zabiegi. Okazało się, że organ ten jest zadowalająco sprawny, co już wcześniej podejrzewali milicjanci.
Efekt był taki, że po upływie godziny „ratowania życia” Krzysztof J. był tak słaby, że nie był w stanie wstać z łóżka o własnych siłach i spędził w szpitalu jeszcze kilka godzin, dochodząc do siebie. Skutek tych zabiegów był też długofalowy. Krzysztof J. jeszcze tylko raz wywołał w domu awanturę, ale uciekł z mieszkania nim przyjechał milicyjny patrol i nie pokazał się do rana. Więcej interwencji w tym mieszkaniu się nie zdarzyło, mimo że była żona Krzysztofa J. konsekwentnie nie chciała składać zawiadomienia o przestępstwie znęcania. Twierdziła, że tak to przynajmniej alimenty jej płaci, a jeśli pójdzie siedzieć, to nic już nie dostanie.
Najciemniej pod latarnią
Niestety zdarzały się przypadki, w których sprawcą domowej przemocy był milicjant. Nie były liczne, ale jednak się zdarzały. W wielu jednostkach przestrzegano surowej zasady, że interwencję w takim przypadku ma przeprowadzać bezpośredni przełożony funkcjonariusza. Radiowóz jechał więc po niego i załoga razem z dowódcą lub naczelnikiem przeprowadzała interwencję. Obecność szefa zawsze działała na winowajcę uspokajająco. Wiadomo przecież, że szef wyrwany z domu o nieludzkiej porze, nie był z tego faktu zadowolony i potem w relacjach z podwładnym dawał temu wyraz. Bywało też, że decyzją szefa awanturujący się milicjant, ku uciesze kolegów, spędzał noc w areszcie i dopiero rano „lądował na dywaniku”.
Zdarzały się też nietypowe przypadki. W 1987 roku w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w K., jeden z milicjantów oczekujących na odprawę u naczelnika wydziału odniósł wrażenie, że kobieta pracująca jako sekretarka zachowuje się jakoś dziwnie – mówi nie odwracając się w jego stronę. Milicyjne wyczucie go nie zawiodło i po chwili zauważył, że sekretarka ma na lewej stronie twarzy solidnego siniaka. Oczywiście przykrytego grubą warstwą pudru, ale jednak widocznego. Powiadomiony o tym spostrzeżeniu naczelnik przeprowadził z nią rozmowę i kobieta szybko „pękła”, przyznając, że pobił ją mąż, cywil niezwiązany z resortem. Twierdziła, że zdarzyło się to pierwszy raz i na dodatek po alkoholu.
Naczelnik przekonał ją, że nie może sprawy zostawić bez reakcji, bo wszelkie badania dowodzą, iż jeśli ktoś uderzy raz, to będzie bił dalej. Nigdy nie zdarza się, aby sprawca sam z siebie zaprzestał przemocy. Ponieważ kobieta zszokowana całą sytuacją nie chciała myśleć o rozwodzie ani o tym, żeby przeprowadzić obdukcję lekarską i oskarżyć męża o pobicie, naczelnik zadeklarował pomoc i poprosił o to, żeby dała mu wolną rękę. Kobieta zgodziła się.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem jej męża wracającego z pracy przejęli na ulicy milicjanci. Wyjaśnili mu, że właśnie zaczęły się dla niego kłopoty, bo pobił ich koleżankę. Został skuty i wepchnięty do radiowozu. Przewieziono go do aresztu, gdzie został przebrany w strój aresztanta. Nikt z nim początkowo nie rozmawiał. Został zamknięty w słabo oświetlonej celi. Po jakimś czasie do celi wprowadzono potężnie zbudowanego mężczyznę w takim jak on aresztanckim stroju i drzwi zamknięto. Jak później opisał to w skardze, mężczyzna ten zaczął mu czynić niedwuznaczne propozycje, a następnie rzucił się na niego, porwał ubranie i omal nie zgwałcił, wykorzystując przewagę fizyczną. Na jego wołania o ratunek nikt początkowo nie reagował, a drzwi otworzyły się dosłownie w ostatniej chwili…
Uciekł z celi nago, a milicjanci dyżurujący przy areszcie po pewnym czasie pozwolili mu ubrać się w jego własne ubranie i wypuścili do domu. Na koniec ostrzegli, aby na drugi raz dobrze się zastanowił, nim podniesie rękę na ich koleżankę.
Skarga szczegółowo opisująca to zdarzenie trafiła zarówno do jednostki nadrzędnej, jak i do prokuratury. Jednak prowadzone „drobiazgowo i wnikliwie” postępowanie wykazało, że człowiek taki „nigdy nie był zatrzymywany i nie przebywał w areszcie tutejszego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, a gdyby tak było, to z całą pewnością fakt ten zostałby odnotowany w dokumentacji”. Skargę oddalono.
Oczywiście milicjanci pytani o tę sprawę twierdzą, że to zdarzenie w ogóle nie mogło mieć miejsca i powstało jedynie w wyobraźni piszącego skargę mężczyzny. Nie zaprzeczają jednak, że było takie zażalenie, o którym zresztą było głośno w środowisku. Faktem jest, że nigdy więcej nie zdarzyło się, aby ta milicjantka została pobita przez męża, a małżeństwo – o dziwo – przetrwało wiele lat.
Dariusz Gizak
Niektóre okoliczności zdarzeń zostały zmienione.