Stefan Böhm, czy też Beym, którym straszono niegrzeczne dzieci, że zje je na śniadanie – tortury, które przez wieki stosowali kaci w śledztwie znał już tylko z opowieści, bo zostały zniesione w 1776 roku, na którą to okoliczność król Stanisław August kazał bić okolicznościowy medal.

Za czasów saskich stosowano tortury w sądach jeszcze w najlepsze i być może Jan Miller, po którym „Stefanek” przejął katowską schedę, osobiście poddawał mękom osoby podejrzane o najcięższe zbrodnie. Krwawe rzemiosło wykonywał bowiem do sędziwych lat.

Z prac historyczno-naukowych poświęconych katom wynika, że byli oni funkcjonariuszami miejskimi otrzymującymi stałe wynagrodzenie tygodniowe oraz dodatkowe wynagrodzenie za każdą egzekucję.

Miasto zapewniało katom bezpłatne mieszkanie, na ogół w jednej z baszt w murach miejskich.

Płaciło też za remonty tego lokum. Niektóre miasta, zwłaszcza te leżące blisko siebie, zawierały między sobą swoiste unie polegające na utrzymywaniu wspólnego kata; miał on wówczas więcej pracy, ale też i większe dochody. Czasem też pobliskie miasta kata sobie wzajemnie wypożyczały.

Początkowo kat jedynie pozbawiał życia osoby skazane na karę śmierci. W późniejszych czasach, począwszy od XV wieku, gdy zaczęto coraz częściej stosować tortury w śledztwie, katom właśnie przypadła główna rola w ich wykonywaniu. W sądach miejskich od końca XVI wieku praktyka taka ukształtowała się już na dobre: stosowano je najczęściej wobec złodziei, gdy sąd chciał ustalić ich wspólników, a także wobec osób oskarżanych o czary. O ile ci pierwsi wytrzymywali niekiedy zadawane im męki i milczeli, to ta druga grupa – a były to przeważnie kobiety, dość szybko załamywała się i nie wytrzymując nieludzkich dręczeń, przyznawała się do kontaktów z szatanem, co nierzadko kończyło się spaleniem na stosie.

Torturom poddawano podejrzanych najczęściej w podziemiach ratusza, w specjalnie do tego celu przystosowanym pomieszczeniu, tzw. męczennicy.

Według przepisów prawa zanim kat przystąpił do zadawania mąk, najpierw groził torturami, demonstrował narzędzia do nich służące i barwnie objaśniał jak działają. Jeśli to nie wystarczyło, obnażał delikwenta i wiązał go, ciągle oczekując przyznania się do winy, nawet niepopełnionej – a potem przystępował do rzeczy.

W innych krajach tortury były nieraz bardzo wymyślne; u nas jednak – jak się wydaje – stosowano najprostsze: rozciąganie na specjalnym stole, a jeśli to nie pomogło – przypalano boki świecami, pochodniami lub rozpalonym żelazem. Ciągnienie polegało na rozciąganiu ciała powrozami; ręce związane były do tyłu co powodowało wyrwanie ich ze stawów.

Ponoć rozciągano ciało aż tak, że ofierze przybywało nawet 30 cm wzrostu!

Po takiej operacji, nawet jeśli nieszczęśnik wychodził na wolność, pozostawał już do końca życia kaleką. Podobne spustoszenia w organizmie sprawiały tzw. hiszpańskie buty: żelaza zakładane na stopy i ściskane śrubami aż kości trzaskały.

„Więzień wyciągnął się jak struna, ręce wykręciły się tyłem i stanęły w prostej linii z ciałem nad głową, w piersiach robił się dół głęboki, w który toczyła się głowa; cały człowiek wisiał w powietrzu nie dotykając już nic stołka. Wszystkie żebra, kości i junktury widać było, że mógłby je porachować” – taki opis „ciągnienia” zostawił najpierw żołnierz, potem ksiądz, Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III”.  Traktował je pewnie jako rzecz zwyczajną, przydatną w wymierzaniu sprawiedliwości, bo ani słowem nie zająknął się, by je potępić.

Jako dobry i ciekawy wszystkich obyczajów reportażysta, a także wnikliwy świadek epoki – musiał to wszystko obejrzeć na własne oczy. Świadczy o tym najlepiej niezwykle plastycznie napisany fragment jego dzieła: „Więzień dobywał już tu tchu ostatniego siląc się na wrzask albo też zdawał się go pozbywać wszystkimi otworami natury, wyrzucając z siebie z kaszlem i grzmotem gęste, wodniste i flegmiste ekshalacje, które iż zarażały przytomnym nosy i widok przykry sprawowały, przeto ci wszyscy, którzy takowych tortur dyspozytorami, egzekutorami i spektatorami być musieli albo chcieli (on pewnie chciał!), mieli na pogotowiu kadzidło i trunki na odpędzenie smrodu i pokrzepienie serca kompasją (tzn. współczuciem) wątlejącego”.

Jeśli delikwent wytrzymywał męki i nie chciał przyznać się do popełnionej zbrodni, o którą był podejrzany, wnioskowano z tego, że pomagają mu nieczyste siły i odpowiadał jako czarownik lub czarownica ginąc na stosie.

W sumie już sama decyzja poddania torturom prowadziła prosto na tamten świat. Najprościej było gdy delikwent zmarł na torturach. „Pochowano zmarłego, a sprawa przepadła” – napisał lakonicznie Jędrzej Kitowicz. Tortury jeszcze u progu epoki Oświecenia traktowano jako rzecz normalną, wpisaną w porządek świata.

Stanisław Milewski

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]