Oprócz doniesień o procesach w międzywojennej prasie znaleźć można co najmniej kilka dziennikarskich „wycieczek” w fascynujący dla wielu świat narkotyków, narkomanów i handlarzy „białą trucizną”.

W niektórych publikacjach zawarte są interesujące szczegóły, warto więc do nich się odwołać. U samej góry – mówił dziennikarzowi „Rzeczpospolitej” (1929 nr 222) jeden z „porcjarzy” – są hurtownicy. Są to zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie, ludzie bardzo zamożni, właściciele kamienic, magazynów; ci handlują na kilogramy, mają swe składy poza Warszawą, zawsze w jakiejś miejscowości okolicznej dokąd jest blisko i łatwy dojazd. Potem idą „odsprzedawcy”. Ci handlują mniejszymi ilościami; potem dopiero idą sprzedawcy, najliczniejsza kategoria handlarzy.

Liczbę hurtowników szacował na mniej więcej 50 osób, „odsprzedawców” zaś na 80; „porcjarzy” – twierdził – są całe roje. Rekrutowali się oni spośród dozorców domowych, nocnych sprzedawców papierosów, służby kabaretowej i tym podobnych osób. Niektóre apteki sprzedawały narkotyki stałym klientom, a największe wzięcie miały strzykawki „Rekord”, którymi wstrzykiwano sobie morfinę.

Warszawa dziennie wydawała na narkotyki do 200 tys. złotych, ile prowincja, trudno ocenić.

Szlak narkotykowy – jak zgodnie podawali różni dziennikarze – wiódł z Niemiec do Gdańska, a z Polski do Rosji. Zarabiało się na narkotykach co najmniej 200 procent.

Walka z handlarzami „białą trucizną” – twierdził reporter „Kuriera Polskiego” (1932 nr 8) – jest arcytrudna. „Mimo że policja zna większą ich część, są wręcz nieuchwytni. Trudno ich złapać na gorącym uczynku, bo nie noszą przy sobie ani towaru, ani pieniędzy. Dostarczają narkotyk w sposób nader wyrafinowany i ostrożny, np. w pudełku od zapałek lub w gilzie papierosa”.

Nie można ustalić pochodzenia narkotyku, bo nieszczęsne ofiary bronią dostawców w obawie, że nie dostaną więcej towaru, który jest im potrzebny do życia jak woda lub powietrze. A towar jest drogi: gram morfiny kosztuje 20 złotych, kokainy 18, a heroiny, która jest najstraszniejsza – 30 złotych. Przy większej transakcji handlarz zabiera ofiarę do auta i po stwierdzeniu, że nie jest śledzony, zachodzi do kryjówki, a raczej w jej pobliże, gdzie czeka już wspólnik z partią trucizny”.

To wszystko ustalili dziennikarze.

W tamtych latach walczono z narkomanią nie tylko za pomocą działań prawnokarnych. Jak informował „Kurier Warszawski” (1932 nr 53), w stolicy działał Komitet do Spraw Narkotyków i Zapobiegania Narkomanii, prowadzący działalność uświadamiającą wśród młodzieży szkół średnich i zawodowych. Objęto nią też środowiska młodzieży rzemieślniczej i robotniczej. Zwracano uwagę na potrzebę utworzenia przychodni higieny psychicznej i szerszego uświadamiania społeczeństwa o niebezpieczeństwach związanych z używaniem „białej trucizny”. Literatura bowiem – ubolewała gazeta – jakby do nich zachęcała.

 

Narkomanią – pisał tenże „Kurier Warszawski” (1936 nr 23) – zajmował się intensywnie stosowny komitet przy Izbie Lekarskiej. Zalecał lekarzom, ewentualne przepisywanie narkotyków z dużą ostrożnością i tylko w koniecznych przypadkach.

Z notatek prasowych wynika, że zwalczaniem narkomanii był też zainteresowany Episkopat. Dodać na koniec trzeba, że Polska współpracowała bardzo ściśle z Komisją do Walki z Narkotykami Ligi Narodów.

Stanisław Milewski

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]