O ile napadniętym można było być w miejscach ustronnych, zwłaszcza późnym wieczorem lub nocą, to okradzionym przez złodziejaszków bywało się za dnia w największym tłoku. W miastach, takich jak Warszawa, zdarzało się to na targowiskach i wszędzie tam, gdzie takie zdarzenia, jak np. egzekucje, gromadziły nieprzeliczone tłumy.

Egzekucje miały w zamierzeniu odstraszać od przestępstwa, bo często ścinano lub wieszano właśnie za wielokrotne kradzieże, jednak złodzieje nic sobie z tego nie robili i „kryjomnie rzezali wacki i mieszki”, według określenia Bartłomieja Groickiego. O tym, że tak istotnie było, wyczytać można w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” księdza Jędrzeja Kitowicza z osiemnastego wieku.

Musieli więc to być fachowcy wysokiej klasy, skoro nie bali się schwytania na miejscu przestępstwa. Dwu– i trzyosobowe grupy rzezimieszków specjalizowały się w obrzynaniu woreczków z „omamem” ostrym nożem, zwanym w przestępczej gwarze „kosą”. Termin „omam” w znaczeniu „pieniądze” odnotowano jeszcze pod koniec XVIII wieku, natomiast „kosa” jako przenośnia i wyraz bardzo poręczny, używany jest przez przestępców do dziś.

„Rzezimieszkowie” określali się sami mianem „wyreźników” (od wyrezać, wyrżnąć), natomiast sam wyraz rzezimieszek – popularny w dawnych wiekach, a dziś używany raczej żartobliwie – został utworzony na takiej samej zasadzie, jak staroniemiecki „Beutelschneider”, który oznaczał „obcinacza worków”; być może jest to po prostu tzw. kalka leksykalna według terminologii językoznawczej.

„Rzezimieszkowie – pisał Jędrzej Kitowicz w połowie XVIII wieku – mieszając się w ciżbę, kieszenie z pieniędzmi wyrzynali, albo z nich zegarki, tabakierki, lub chustki ludowi wyciągali”. „Pektoraliki (tak nazywano wówczas małe zegarki noszone na piersiach) albo kieszonkowe zegarki, srebrne i złote w początkach panowania Augusta III znajdowały się tylko u samych wielkich panów” – czytamy w innym miejscu na kartach jego „Opisu obyczajów”. W „grabki” kieszonkowców, jak w ówczesnym slangu złodziejskim mówiono na ręce, trafiały one dopiero w późniejszych czasach, gdy już nie były takim rarytasem. Bardzo kosztowne były i w późniejszym czasie; „Kurier Warszawski” w połowie XIX wieku niejednokrotnie cytował przysłowie: „Kto chce mieć zegarki, musi mieć folwarki”.

Częściej natomiast skarżono się w gazetach na kradzież pieniędzy. Już w drugim roczniku (1822) tej popularnej warszawskiej popołudniówki, ktoś przestrzegał czytającą publiczność: „Na pogrzebie – pisał jakiś mężczyzna w liście do redakcji – stał obok mnie porządnie ubrany kawaler, który w tłoku przysuwał się coraz bardziej. Pieniądze miałem w woreczku aksamitnym, zwanym ridikul, zawieszonym na ręce. Anim się spostrzegł, woreczek został przesunięty, a pieniądze wydobyte”.

Cmentarze podczas pogrzebów były ulubionym terenem działania kieszonkowców. W rok później w tymże kurierku znaleźć można było notatkę o schwytaniu doliniarza, który stojącej obok siebie osobie wyciągnął chustkę z kieszeni właśnie podczas ceremonii pogrzebowej. Policjanci znaleźli przy nim jeszcze 20 chustek i 3 tabakierki.

Gdy w XVIII wieku kalety (woreczki na pieniądze lub drobiazgi noszone przy pasie) i inne mieszki zastąpione zostały przez noszone w kieszeniach „pularesy” zmienił się sposób dokonywania kradzieży. Pojawili się wtedy kieszonkowcy zwani już wtedy „doliniarzami”. Wyraz ten pochodził od „doliny”, jak określano w języku złodziejskim dolną kieszeń. Pod koniec 1778 roku „Gazeta Warszawska” odnotowała funkcjonujące już na pewno dużo wcześniej złodziejskie powiedzenie: „buchnął łakomce z doliny” w znaczeniu: ukradł pieniądze z kieszeni; mogły to być „opaleńce” jak złodzieje nazywali czerwone złote czyli dukaty. Robili to „sięgawką”, inaczej „grabkami”.

 

Stanisław Milewski

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]