Pamiętna niedziela nie zapowiadała dramatu. Tego dnia Zofia Lipowa poszła do kościoła znajdującego się w pobliskim Pawłowie. Jej syn Władysław z młodą żoną, po godzinie 13.00 pojechali do matki Krystyny. Sołtys Mieczysław Lipa został w domu. Tego dnia upływał ostateczny termin wpłacania podatku gruntowego. Podobno rano był w kościele. Potem czekał jednak w obejściu na spóźnialskich, którzy opłacali podatek w ostatniej chwili. Wieczorem wybrał się tylko do sąsiada Jana Styki – obiecał mu, że sam przyjdzie do niego po podatek. U Janka było kilku sąsiadów. Na stole pojawił się litr wódki. Wypili, ale zaraz potem Mieczysław pożegnał się. Chciał jeszcze wstąpić do żony. Niedługo potem wrócił jednak do sąsiada Styki, ponieważ w rodzinnym domu ślubnej połowicy było już ciemno i nie chciał nikogo budzić. Sołtys wypił jeszcze kilka kieliszków, pogadał z sąsiadami i około godziny 23.00 powiedział, że idzie do domu.

Śledczy podejrzewali, że było to zabójstwo na tle rabunkowym. Ustalono, że sołtys tuż przed Zaduszkami i w samo święto zebrał około 40 tysięcy złotych, z czego tylko 11 tysięcy zdążył wpłacić do kasy.

Ponadto na koniec miesiąca wziął pensję (pracował w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Starachowicach). Szybko obliczono, że w domu Lipów mogło być wtedy co najmniej 30 tysięcy złotych. Technicy dokładnie przeszukali pogorzeliska, zbadali próbki popiołu, aby sprawdzić, czy pieniądze spaliły się podczas pożaru. Jednak nie wykazano, aby gotówka spłonęła. Wyjścia były dwa – albo była schowana poza zabudowaniami, które spłonęły, albo ktoś ją ukradł…

Skrupulatnie sprawdzano wszelkie możliwe tropy. Przesłuchano pracowników, którzy dzień po tragedii nie stawili się do pracy w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Starachowicach. Jednak wszyscy mieli niepodważalne alibi. Rozpytano taksówkarzy w Starachowicach, kogo wozili w nocy z 2 na 3 listopada. Wskazane osoby były jednak poza kręgiem podejrzeń.

Wydawało się, że sprawa utknęła w martwym punkcie. Przeanalizowano historię rodziny, mając nadzieję, że być może tam tkwi odpowiedź na nurtujące śledczych pytania. Zastanawiano się, czy przyczyną dramatu były rodzinne waśnie wynikające z niesprawiedliwego podziału schedy. Okazało się, że ojciec Mieczysława nie był zbyt precyzyjny w zapisach testamentu, ale zainteresowanym stronom wcale to nie przeszkadzało. Konflikty wśród Lipów niczym szczególnym się nie wyróżniały. Kłócili się, jak to w rodzinie… Milicjanci sprawdzili alibi 150 osób. Eliminowali kolejne, aż pozostało tylko 12, wśród nich trzech Zakrzewskich: ojciec – 64-letni Józef i jego dwóch synów – 40-letni Czesław i 22-letni Adam. Mężczyźni byli obecni na pogrzebie Lipów. Adam nawet niósł jedną z trumien. Niektórzy dziwili się, bo podobno Zakrzewscy mieli jakieś zatargi z Mieczysławem Lipą. Doszli jednak do wniosku, że w obliczu takiej tragedii i śmierci miękną serca nawet takich typów jak Zakrzewscy.

 

Ot, takie odludki

Zakrzewscy zajmowali się rolnictwem. Dobrze im się powodziło, mieli duży sad, owoce sprzedawali w Starachowicach. Józef był obrotny i potrafił dorobić: miał ładne konie i elegancką bryczkę, którą woził do ślubu młode pary. Swego czasu żadne wesele we wsi nie obyło się bez niego. Natomiast Adam pracował jako monter w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Starachowicach.

W okolicy nikt nie przepadał za Zakrzewskimi. Twierdzono, że byli wredni. Czesław kradł sąsiadom kury i doił krowy. Razem z ojcem tworzyli doskonały tandem, zdolny do napadów i kradzieży.

Nie daj Boże, aby złapali jakiegoś dzieciaka, który przyszedł do ich ogrodu na szaber – mówiła sąsiadka. – Jednego razu Czesiek zamknął za karę na całą noc w chlewiku małego chłopczyka.

Ludzie ze wsi zachodzili w głowę, po co Zakrzewscy wyciągają ręce po nie swoje, skoro – kogo jak kogo – ale ich było stać na wiele. Określano ich mianem niegościnnych mruków. Do ludzi nie chodzili, do siebie nie zapraszali. Ot, takie odludki. Sąsiedzi przypuszczali, że tak lubią swoje towarzystwo, że nie potrzebują obcych. Tymczasem w domu Zakrzewskich od lat toczyła się wojna. Czesław miał już swoje lata i chciał się usamodzielnić. Józef nie był skory do pomagania synowi. Oczekiwał posłuchu. Kiedy go nie miał, to prał po gębie. Wreszcie starszy syn ożenił się. Synowej też nieraz oberwało się od teścia. Młody małżonek chciał przejąć gospodarzenie ojcowizną. Nie było to oczywiste, ponieważ stary Zakrzewski swojego następcy bardziej upatrywał w młodszym, ukochanym synu Adamie. Z tego powodu bracia nie pałali do siebie miłością. Ojciec nawet ostrzegał młodszego, aby wieczorami miał się na baczności, bo Czesiek jest na niego cięty.

Po kilkunastu miesiącach od tragedii, Czesław trafił do aresztu. Był podejrzany o kradzież drewna z lasu. Porżnął je w tartaku, a deskami obił stodołę. Był to sprytny manewr, dzięki któremu na podwórku nie miał sterty drewna, która mogłaby wzbudzać podejrzenia. Tym razem jednak nie uszło mu to na sucho i został aresztowany.

Okazało się, że Czesław Zakrzewski nie miał alibi na noc, kiedy wybuchł pożar w gospodarstwie Lipów. Pytany, co robił w nocy z 2 na 3 listopada 1969 roku, tłumaczył, że był w domu, a raczej w szopie.

Do domu wróciłem późnym wieczorem. Nie chciałem budzić żony i teściowej, dlatego przespałem się w szopie – wyjaśniał.

Żona i teściowa nie mogły tego potwierdzić. Za to inny świadek pożaru domu Lipów przypomniał sobie, że w feralną noc, kiedy ludzie biegli w stronę ognia, widział, jak Czesiek idzie od zabudowań Lipów w stronę lasu…

Czesław nie miał alibi, ale nie było też dowodów na jego udział w zbrodni. Postanowiono więc zastosować nadzwyczajne środki. Umieszczono z nim w celi agenta, który miał się z nim zaprzyjaźnić i wydobyć informacje na temat zabójstwa rodziny Lipów. Dodatkowo w domu Zakrzewskich zainstalowano podsłuch.

< 1 2 3 4 5>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]